niedziela, 5 kwietnia 2020

Żyję i mam się dobrze.


PNR-K : - Kronika Piasta, kłaniamy się.
MT : - Witam i od razu chciałbym podziękować za udostępnione mi materiały. Przypomniałem sobie na przykład, że grałem mecz w Bogatyni przeciwko tamtejszej Granicy i udało mi się nawet zdobyć bramkę. Trochę lat już minęło, a ponieważ część mojej nowej rodziny pochodzi właśnie z tych rejonów, już na początku naszej rozmowy pojawiła się miła retrospekcja. Jeśli dobrze pamiętam, byłem u Was przez dwa sezony ?

PNR : - K : - Zgadza się. Skoro już Pan o tym wspomniał, zaczniemy chyba standardowo? Zatem od początku: jak to się stało, że trafił Pan akurat do Nowej Rudy?
MT : - To fajna historia. W sezonie 1988/89 Ślęza Wrocław spadała do III ligi. Jeszcze podczas trwania nieudanych dla nas rozgrywek odezwał się do mnie Eugeniusz Gruszka. Negocjacje odbywały się w mieszkaniu działacza Piasta i choć kością niezgody stała się długość mego kontraktu, ostatecznie osiągnęliśmy satysfakcjonujące obie strony porozumienie. Zadowolony z takiego obrotu sprawy wróciłem do Wrocławia. Niebawem Piast przystąpił do barażowych rozgrywek ze Stalą Stocznia Szczecin.
PNR – K : - Robi się ciekawie już na samym wstępie.
MT : - Gdy Wasz zespół grał ze Stalą, ja udałem się do Świnoujścia na wczasy. Cieszyłem się z tego transferu, bowiem dobrze znałem Piasta z drugoligowych boisk, a tacy piłkarze, jak Marchewka, Świerczyński i ten drugi napastnik…
PNR – K : - Zbigniew Sawczuk.
MT : - O właśnie, Sawczuk. To byli naprawdę dobrzy piłkarze, stanowili wizytówkę zespołu, zresztą Bogdana poznałem jeszcze w Ślęzie i uważałem za swego guru. Nie ukrywam, że miałem aspiracje, chciałem grać w dobrym klubie i dalej rozwijać się jako piłkarz. Drugą ligę traktowałem jako absolutne minimum. Piast Nowa Ruda postrzegany był w tych czasach jako dobrze poukładany klub, z określonymi ambicjami. Urlop upływał więc w bardzo przyjemnej atmosferze.
Pewnego dnia zakupiłem gazetę, by przejrzeć wyniki rewanżowych spotkań o II ligę.
PNR – K : - I w jednej chwili wakacyjny nastrój poszedł precz. Jak zareagował Pan na wynik rewanżowego starcia w Szczecinie? Czy pojawiły się myśli, w rodzaju : - Po co mi to było?
MT : - Nie mogłem w to uwierzyć. Przecież Piast spadał z 7. miejsca, będąc silnym, o ustalonej renomie zespołem. Baraże ze Stalą miały być formalnością, a tymczasem doszło do trudnej do wytłumaczenia katastrofy.
PNR – K : - I pewnie najchętniej zostałby Pan nad morzem.
MT : - Zgadza się, wracałem z bólem serca, nie czując się najlepiej. Grę w trzeciej lidze traktowałem w kategoriach sportowej degradacji. Na domiar złego, trafiliśmy do grupy śląskiej, a przecież z „ Hanysami ” nigdy nie grało się łatwo. Jadąc na Górny Śląsk, co zdarzało się przecież przez cały czas, udawaliśmy się do „ gniazda szerszeni ”. Na tym specyficznym terenie nikogo nie obchodziła renoma Piasta, niedawny status drugoligowca i baraże z Jastrzębiem. Traktowano nas inaczej. Utarcie nosa górnikom z Nowej Rudy stawało się punktem honoru zarówno dla tamtejszych drużyn, jak i Rakowa Częstochowa. I jak pokazało spotkanie pod Jasną Górą, nierzadko cel uświęcał środki.
PNR – K : - Mecz z Rakowem to temat na osobne rozważania. Wróćmy może do startu sezonu 1989/90 i niewdzięcznej roli faworyta zmagań.
MT : - Doskonale pamiętam swój pierwszy trening w nowym otoczeniu. Jeszcze przed wyjściem na zajęcia do szatni zespołu wkroczyły władze klubu i dyrektor kopalni. Rozmowa rozpoczęła się od pretensji i oskarżeń kierowanych w naszą stronę z powodu spadku do III ligi. Poczułem się dziwnie, podobnie zresztą, jak większość mych nowych kolegów. Już na początku przygody z Piastem pojawił się zgrzyt, który, przynajmniej w mojej opinii, zaważył na uzyskiwany przez nas wynikach. Zespół był w przebudowie, zakontraktowano kilku piłkarzy i oczekiwanie zdominowania niełatwej przecież ligi uznawałem za nie do końca realne. U progu rozgrywek tworzyliśmy zlepek nowych twarzy, wzajemni uczących się swego zachowania na boisku. Atmosfera nie była najlepsza. Sezon wcześniej chłopcy zawiedli, to prawda, lecz oczekiwali odrobiny wsparcia i zrozumienia. No i ten stadion na Górniczej ! Mój Boże, przecież tam nie dało się grać w piłkę ! Daleko od cywilizacji, hulający wiatr, trybuny oddalone sto metrów od boiska… Murawa nie za bardzo nadawała się do gry, miałem wrażenie, że lepiej czuliśmy się w meczach wyjazdowych. Podczas opadów deszczu pojawiały się kamienie i wykonanie prostego wślizgu stawało się ryzykowne. Pierwszą warstwę stanowiły kamienie, odłamki cegieł i tym podobne. Gdy całość wyrównano i doprowadzono do równej powierzchni, wówczas posypano ziemię. Niby zrozumiałe działanie, sęk w tym, że trawa, która tam wyrastała nie mogła „ zakorzenić się ”, ze względu na właśnie zbyt płytkie podłoże. Wiosną, czy latem z kolei, gdy świeciło słońce – graliśmy na twardym, betonowym prostokącie. Coś okropnego.
PNR – K : - Zdarzało się , że rozgrywaliście mecze także na ulicy Sportowej. Taki Raków Częstochowa wywiózł z Nowej Rudy dwa punkty właśnie z kameralnego stadionu położonego przy Osiedlu Piastowskim.
MT : - Ależ my bardzo chcieliśmy grać na Sportowej, niemal cały czas zgłaszaliśmy te postulaty trenerowi i działaczom! Mały obiekt cieszył się sporym uznaniem, właśnie ze względu na jakość trawy i bliskość kibiców. Dla zawodników preferujących techniczną grę otwierało się szerokie pole do popisu. Dyrekcja kopalni nie dawała jednak za wygraną, skoro postawiono obiekt na Górniczej, to należało na nim grać. Oczywiście, słuszne to rozumowanie, koniec końców nie przynoszące korzyści w postaci uzyskiwanych przez nas wyników. Na domiar złego Nową Rudę na Jastrzębie zamienili „ Świerku ” z Sawczukiem. Kto w tej sytuacji miał zdobywać bramki? Panował marazm. Podłe nastroje starał się tonować trener Wojtyłko, nieustannie mobilizując nas do lepszej gry. Dużo czasu jednak upłynęło, nim zaczęliśmy grać na miarę oczekiwań.
PNR – K : - Pański dobry znajomy ze Ślęzy, Stanisław Leśniarek, mówił dokładnie to samo. Zwracał uwagę na ilość nowych graczy i niezbędny czas, potrzebny na „ dotarcie się ”. I żeby było jeszcze ciekawiej, także i popularny „ Stachu ” parafował umowę z naszym klubem będąc piłkarzem Stilonu Gorzów. On również ustalił warunki na poziomie zaplecza Ekstraklasy. I podobnie jak Panu, również Leśniarkowi nie uśmiechała się gra na trzecim froncie.
MT : - Stanisław to barwna postać. Jego angaż do Piasta bardzo mnie ucieszył, bowiem i z nim posmakowałem gry w Ślęzie. Nie dziwię się, że i on podchodził do pewnych kwestii bardzo ambicjonalnie, na owe czasy posiadał przecież spory bagaż doświadczeń na poziome drugiej ligi i także dla niego gra w Nowej Rudzie jawiła się jako kolejny krok do przodu.
Z małym zastrzeżeniem : rozmawiamy o drugoligowym Piaście. A tak przy okazji, słyszałem o problemach zdrowotnych „ Stacha ”. Nie raz i nie dwa kusiło mnie, by do niego zadzwonić. Chociaż, patrząc z innej perspektywy - to trochę krępujące. Narzucać się po tylu latach i wypytywać o zdrowie w gorszym momencie życia… Sam nie wiem. Jak on się w ogóle miewa?
(Lipiec 1986 roku, Ślęza przed meczem w Rumunii, od lewej: Chanas, Rybotycki, Mencel, Bąk, Kowalski, Anioła, Tomziński, Leśniarek - zdjęcie z archiwum S. Leśniarka)
PNR – K : - Zdecydowanie lepiej, mamy nadzieję, że najgorsze za nim. Podobnie jak na boisku, także i w zmaganiach z chorobą wykazał Pan Stanisław spory hart ducha. W okresie o którym rozmawiamy, pojawiło się w naszym klubie dwóch kolejnych piłkarzy. Ówczesne przepisy wymuszały wystawianie do składu młodych piłkarzy, a z tym było w Nowej Rudzie raczej krucho. Dokooptowano więc duet z wrocławskiego Śląska: Dariusza Dołęgę i Waldemara Kołodziejczyka. Dwa słowa o nich ?
MT : - Dołęga był „ rzemieślnikiem ” i nie posądzałbym go o większą wirtuozerię. Oczywiście przy całym szacunku do jego umiejętności. Z kolei Kołodziejczyk wyróżniał się olbrzymim talentem, ale i skłonnością do rozrywek. Był młody, dostał parę złotych, kupił sobie „ malucha ”, więc wszystkie wymienione przeze mnie czynniki nie zawsze pozwalały mu na skupieniu się na tym, co najważniejsze. Ale i na miejscu mieliście utalentowanego młodzieżowca, który w optymalnej formie nie odstawał od reszty zespołu.
PNR – K : - Chodzi o Romana Woszczynę?
MT : - Tak, chodzi właśnie o niego. Miewał dobre momenty.
PNR – K : - Podobnie zresztą, jak Piast w okresie Pańskiej gry w naszym mieście. Momenty były…
MT : - Niby tak, ale zawsze czegoś brakowało. W pierwszym sezonie wyprzedził nas Raków Częstochowa, w drugim, już pod egidą utworzonej właśnie III Ligi Dolnośląskiej, zawiedliśmy na całej linii. Zaledwie piąta lokata odebrana została ze sporym rozczarowaniem, a ja zdecydowałem się na powrót do Ślęzy.
PNR – K : - Która akurat wracała na zaplecze dawnej pierwszej ligi. Trudno powiedzieć, czy zyskał Pan sportowo w Nowej Rudzie. Biorąc pod uwagę Pańską ambicję i traktowanie gry w drugiej lidze jako minimum przyzwoitości, nie był to raczej udany czas. A jak przedstawiały się warunki ? Czy klub wywiązywał się z wszelkich należności? Pytamy nie bez przyczyny i absolutnie nie chcemy zaglądać Panu do portfela. Rzecz w tym, iż początek lat dziewięćdziesiątych znamionował nową rzeczywistość dla piłkarzy. Kończyły się wyjątkowe przywileje, zawodnicy coraz częściej zajeżdżali do pracy pod ziemię.
MT :- Poruszyliście Panowie ważną kwestię. Jeśli chodzi o warunki uzgodnione w kontrakcie, płacono na czas. Wbrew pozorom, nie były to aż tak wielkie kwoty, bowiem najważniejsze źródło dochodów stanowiło stypendium. Poza tym, nie wygrywaliśmy przecież aż tak często, by pławić się w luksusach. Szczególnej wartości nabierały „ książeczki górnicze”, umożliwiające zaopatrzenie się w towary lepszej jakości. Do dnia dzisiejszego wspominam pewien sklep umiejscowiony w Słupcu i olej Elf, który nabyłem właśnie w tym przybytku. Zjazdy pod ziemię to temat na osobną opowieść. Mówiąc szczerze, byłem zszokowany tymi praktykami, nie przyjechałem przecież do Nowej Rudy pracować pod ziemią, tylko grać w piłkę. Odmówiłem zjazdu ! Obawiałem się o swą dalszą karierę, obawiałem się ewentualnego wypadku i braku kompetencji do zawodu górnika.
Naciski przybierały na sile, władze klubu snuły plany utworzenia fikcyjnych stanowisk oraz pracy lekkiej, łatwej i przyjemnej.
Ewidentnie coś było nie tak, dochodziły do nas słuchy o zamknięciu kopalni, powoli redukowano liczbę etatów i stanowisk, a specjalnie dla piłkarzy miały pojawić się miejsca z gatunku science – fiction ? Paranoja. Z jednej strony słyszeliśmy głosy o restrukturyzacji, a drugiej pojawiały się tak niedorzeczne propozycje? Uznałem, że to nie dla mnie. Co mieli jednak zrobić zawodnicy, którzy otrzymali od klubu mieszkanie? Taki Bogdan Marchewka nie miał wyjścia, musiał zjeżdżać.
PNR – K : - Musimy pamiętać o jeszcze jednej kwestii. Piłkarze i praca pod ziemią to drażliwy temat, zwłaszcza dla górników…
MT : - Otóż to! Nie wyobrażałem sobie sytuacji, by dajmy na to doświadczony pracownik dołowy otrzymał wymówienie z pracy kosztem żółtodzioba, który przyjechał z Wrocławia. Czasem odnosiłem wrażenie, iż autorzy tych pomysłów traktowali górników jak … debili. Nie myślących, godzących się na wszystko i nie posiadających swego zdania.
PNR – K : - Pamięta Pan może nazwiska owych działaczy?
MT : - Tak, kilka utkwiło mi w pamięci, lecz to nie czas i miejsce na rozdrapywanie starych historii. Było – minęło. Nie będę przecież ciągle narzekał i w nieskończoność przytaczał historie, które miały miejsce trzydzieści lat temu. Rozmawiajmy o piłce.
PNR – K : - Racja. Trener Wojtyłko narzekał z kolei na przemęczenie piłkarzy i niską frekwencję na zajęciach. Często w ostatniej chwili zmuszony bywał do korekt w planie treningu. A w tle przez cały czas rozbrzmiewały oczekiwania awansu, przecież w opinii niektórych, Piast dobrze radził sobie na drugim froncie, a w trzeciej, z założenia słabszej lidze, nie potrafił spełnić oczekiwań… Między Bogiem, a prawdą : czy to się mogło udać ?
MT : - W życiu ! To było nierealne. Erwin zależny był od zawodników i od tego, ilu się pojawi danego dnia. Zwyczajnie nie mógł też zbyt wiele od nich wymagać. Sorry, Panowie, ale zważywszy na okoliczności i tak „ wykręciliśmy ” niezły wynik. Może gdyby udało się zdobyć więcej punktów na jesieni, wówczas satysfakcja kibiców byłaby większa? Koledzy, którzy przychodzili na trening po pracy w kopalni, zwyczajnie nie mieli siły. Niezależnie od tego, czy pracowali cztery, czy więcej godzin. Mecze, które rozgrywaliśmy najczęściej w soboty stanowiły dla nich formę relaksu ! W perspektywie czekała bowiem niedziela i chwila oddechu.
Szkoda, że tak się to wszystko potoczyło. Przy wsparciu Sawczuka i Świerczyńskiego nasza lokata w tabeli zapewne zadowoliłaby wszystkich. Lecz spoglądając na chłodno, również oni mieli swoje uzasadnione aspiracje i pragnęli grać wyżej. No i ten spadek !
Degradacja Piasta do trzeciej ligi odbiła się głośnym echem w całej Polsce. Z siódmego miejsca! Niewyobrażalne, nawet dziś.
Co tam jeszcze mamy w planie? Proszę śmiało pytać.
PNR – K : - Połowa naszego duetu kojarzy Pana z występów na boisku, choć z racji wieku, niezbyt dokładnie. Grał Pan na boku pomocy?
MT : - Tak, grałem na boku, choć zdarzało się i tak, że Erwin ustawiał mnie w środku.
Wówczas uzupełnialiśmy się z Marchewką. Ten dopiero potrafił grać w piłkę…
Wybitna jednostka, o niesamowitych umiejętnościach technicznych. Gdy zaczynałem grać w Ślęzie, właśnie Bogdana traktowałem jako jednego z pierwszych piłkarskich idoli. Podpatrywałem Marchewkę, jego gra bardzo mi imponowała. Brylancik, nieprzeciętny zawodnik. Potrafił idealnie dograć piłkę, niemalże co do centymetra – przekątną, czy prostopadłą, bez różnicy. Moim skromnym zdaniem, Bogdan do złudzenia przypominał Leszka Pisza z Legii. Podobny wzrost, pozycja na boisku i oczywiście stałe fragmenty gry.
A propos, bo za chwilę zapomnę o pewnej irytującej mnie przypadłości rodzimych komentatorów sportowych.
Oglądając mecze w telewizji, co i rusz słyszymy niezrozumiałe dla mnie określenia , typu : podanie „ diagonalne ”, „ antycypacja ”, czy modna ostatnio „ rekuperacja ”. Czemu ma to służyć? Jesteśmy Polakami, mówmy więc po polsku. Bardzo wk… mnie taki stan rzeczy, irytuje znaczy się.
PNR – K : - Od razu zrobiło się jakby bardziej swojsko… Zgadzamy się z Panem w stu procentach, na dokładkę dodalibyśmy jeszcze powszechnie nadużywane słowo – „ hejt ”.
A jeśli rozmawiamy o legendarnym kapitanie Piasta, w istocie – był to tak zwany „ debeściak”. Na ulicę Wróblewskiego też chodziło się przede wszystkim po to, by obejrzeć grę Bogdana Marchewki.
MT : - Zgadza się, powiem więcej : często przed meczem kibice zastanawiali się, ile „siatek” założy Bogdan swym rywalom. W tej dziedzinie był arcymistrzem. Niekiedy wydawało się, że jest to niemożliwe, człowiek w bezpośrednim kontakcie z „Małym” odruchowo starał się złączyć nogi, by uniknąć upokorzenia. Na próżno.
PNR – K : - Ta wątpliwa przyjemność spotykała również i Pana?
MT : - Oczywiście, umówmy się jednak, że nie takim graczom, jak Tomziński pokazywał Marchewka miejsce w szeregu. Wracając do mej pozycji na boisku w Piaście, z Bogusiem grał najczęściej Karol Ulatowski, zorientowany nieco bardziej defensywnie.
O ile dobrze pamiętam, w pierwszym sezonie kilka razy udało mi się trafić do siatki rywali. Czy mogą mi podać Panowie konkretną liczbę zdobytych przeze mnie goli? Może być w przybliżeniu.
PNR – K : - Naturalnie, zdobył Pan 13 bramek, najwięcej w zespole.
MY : - Czyli miałem rację wskazując na problem z napastnikami.
(Pierwszy sezon, pierwszym mecz ligowy, pierwsza bramka w noworudzkich barwach - zdjęcie w zbiorach autorów)
PNR – K : - Doceniamy Pańskie poczucie humoru. Dla równowagi proponujemy zmienić temat i porozmawiać przez chwilę o klubie, który zajmuje wyjątkowe miejsce w Pana sercu. Ślęza Wrocław. Pierwszy Klub Sportowy, najstarszy we Wrocławiu. Po powrocie z Nowej Rudy trafił Pan na wyjątkowo dobry okres w dziejach żółto – czerwonych. A i Jan Wrona był napastnikiem co się zowie.
MT : - Ślęza to szczególne dla mnie miejsce i nigdy tego nie ukrywałem. Dla 17 – letniego chłopaka ze wsi, wchodzącego w świat dorosłego futbolu, możliwość uczestniczenia w zajęciach prowadzonych przez trenera Majdurę była wielkim przeżyciem. Fantastycznie wspominam też współpracę z trenerem Stanisławem Świerkiem, pomnikową postacią. Swego czasu udało się nawet zameldować na czwartym miejscu w drugiej lidze, co było wynikiem nadspodziewanie dobrym. Tymczasem tuż po moim powrocie z Nowej Rudy działy się rzeczy wielkie.
W początkach lat dziewięćdziesiątych kilka razy otarliśmy się o pierwszą ligę. Wyprzedzały nas Śląsk, Sokół Pniewy czy Amica Wronki. Pamiętam jednakże mecz z krakowską Wisłą, rozegrany u nas. Wiślakom do awansu wystarczał remis, tymczasem wracali oni do domu jak niepyszni, z bagażem aż czterech bramek. Wygraliśmy ten mecz 4-1. A derby ze Śląskiem, rozegrane na Stadionie Olimpijskim ? Panowie, cóż to było za przeżycie! Delikatna mżawka, światła jupiterów i walka o prymat w mieście. Takich chwil się nie zapomina i dla tychże przeżyć gra się w piłkę. Dziesięć tysięcy ludzi na trybach, presja, emocje… Czułem się jak na Wembley. Przyznam szczerze, że wychodząc wówczas na murawę czułem nieporównywalne z niczym dreszcze. Wspaniałe czasy, coś pięknego. Co do Jasia Wrony, uwielbiałem z nim grać i dobrze rozumieliśmy swe intencje. Ślęza stanowiła z założenia drugą siłę w stolicy Dolnego Śląska, tymczasem niespodziewanie dla wszystkich, urosła w owych czasach do roli pretendenta do awansu do Ekstraklasy. Oba kluby miały kooperować i wymieniać się zawodnikami. Cóż, czasem łatwiej coś zaplanować, a ciężej zrealizować. Niestety, animozje między działaczami powodowały zgrzyty, a te, jak wiadomo, nigdy nie zwiastują niczego dobrego. Odczułem to na własnej skórze, gdy poszedłem do Wronek, a nie do Śląska.
PNR – K : - No właśnie, powoli przechodzimy do rozmowy o poważniejszym graniu. Mimo wszystko ostatecznie udało się zagrać Panu w najwyższej klasie rozgrywkowej, w dodatku aż czterdzieści dwa razy. Tylko dlaczego w dalekich Wronkach, a nie we Wrocławiu?
MT : - Żeby to było takie proste.
Gdy ustaliłem warunki gry w Amice i pojechałem na obóz przygotowawczy, nagle dowiedziałem się, że zainteresowanie mą osobą wykazał Śląsk. Rychło w czas. Wszystko jak zwykle rozeszło się o pieniądze. W Ślęzie raczej się nie przelewało, więc działacze szybko zaakceptowali ofertę z Wronek. Śląsk z kolei przez cały czas wykazywał chęć transferu, lecz do konkretów nie doszło. Jeszcze na obozie przygotowawczym z Amiką w okolicach Leszna, dochodziły do mnie słuchy o niby przeciągających się negocjacjach, więc ostatecznie wylądowałem w Wielkopolsce. Oj, naczytałem się później w dolnośląskiej prasie o mej rzekomej „ zdradzie ”, rejteradzie do Wronek i tego typu historiach. Szukający taniej sensacji dziennikarze wymyślali niestworzone historie, nie mające odzwierciedlenia z rzeczywistością. Zarzucano mi niechęć do gry w Śląsku i chęć opuszczenia doskonale znanego mi Wrocławia. Dobre sobie, prawda?
Prawda wyglądała inaczej, nie miałem przecież wpływu na rozwój wypadków. Edycję 1995/96 rozpocząłem w barwach Amiki. I szczerze powiedziawszy, dopiero wówczas przekonałem się na czym polega profesjonalne granie. Małe Wronki jawiły się niczym inny świat, pod każdym względem.
PNR – K : - Przy wsparciu „ Fryzjera ” nie mogło być inaczej.
MT : - I tutaj muszę Panów rozczarować, nigdy bowiem osobiście nie rozmawiałem z Ryszardem Forbrichem, nie miałem nawet jego numeru telefonu.
PNR – K : - Mamy w to uwierzyć?
MT : - Rozmawiamy całkowicie szczerze, więc wnioski zostawiam Panom. W istocie, orędownikiem sprowadzenia mej osoby do Wronek był „ Fryzjer ”, ale z ręką na sercu – przychodząc tam nie miałem bladego pojęcia o pewnych mechanizmach.
PNR – K : - Wychodzi więc na to, iż taniej sensacji poszukują nie tylko dziennikarze, ale i blogerzy… A już na poważnie, osią naszego zainteresowania są kwestie stricte piłkarskie, nie zamierzamy wywlekać na światło dzienne korupcyjnych historii. Brzydzą nas tego typu kwestie, więc nawet jeśli było coś na rzeczy, nie za bardzo mamy ochotę tego wysłuchiwać. Spoglądając z kolei na personalia ekipy z Wronek, musimy z uznaniem pokiwać głowami. Było z kim pograć w piłkę. Adam Fedoruk, Artur Bugaj i Paweł Kryszałowicz. To piłkarze, z którymi dzielił Pan szatnię z pierwszym sezonie. W kolejnym doszedł Jacek Ziober. Zacne towarzystwo.
MT : - Zgadza się. Jacek wrócił do kraju po wojażach w Francji i Hiszpanii ( Montpellier i Osasuna Pampeluna – przypomnienie autora ), lecz zapamiętałem go jako skromnego i nie wywyższającego się piłkarza. Po prawdzie, troszkę odcinał już kupony od dawnej sławy, gdyż kontuzje, a także upływający czas nadwątliły jego umiejętności. Mimo wszystko wciąż pozostawał cennym zawodnikiem i przede wszystkim – wzorem do naśladowania dla innych.
PNR – K : - A Kryszałowicz?
MT : - Trudny do zaszufladkowania, z odrobinę dziwną koordynacją. Potrafił zdobywać bramki w niecodziennych sytuacjach. Mecz z Norwegią na Stadionie Śląskim i jego bramka na 1-0 to najlepsze potwierdzenie tej tezy. Patrząc na jego dokonania trzeba przewartościować pewne rzeczy, we Wronkach był przecież piłkarzem na dorobku, a dopiero w późniejszych latach niesamowicie się rozwinął, także z korzyścią dla reprezentacji. Przede wszystkim cieszę się, że Paweł wraca do zdrowia. Ono jest najważniejsze.
PNR – K : - We Wronkach spotkał Pan również innego gracza, Mirosława Kalitę Utkwił nam w pamięci pewien tytuł, zaczerpnięty z tygodnika „ Piłka Nożna ”. Otóż niemal ćwierć wieku temu pewien dziennikarz, mniejsza o nazwisko, domagał się powołania pomocnika z Wronek do reprezentacji.
„ Mirosław Kalita do kadry ! ”- tak brzmiało pamiętne zdanie. Nadawał się?
MT : - Panowie. Dziennikarze czasami…
PNR – K : - Tak, wiemy, szukają sensacji. Czyli Bogdan Marchewka był lepszy?
MT : - Tak. Poza tym, Mirek przybył do Amiki w sezonie 96/97, w którym to sposobiłem się do zmiany klimatu na bydgoski. O Zawiszy nie ma sensu rozmawiać, nie był to udany okres, z różnych przyczyn. Niby druga liga, z planem powrotu do Ekstraklasy, pogłoski o przejęciu klubu przez Zbigniewa Bońka. Niewypał.
PNR – K : - Podsumujmy więc w kilku słowach Pańską grę w barwach „ kuchenek ”.
Cztery bramki i dwukrotnie piąte miejsce w tabeli. Całkiem przyzwoity dorobek.
MT : - A mogło być jeszcze lepiej, bo w wielu meczach brakowało nam doświadczenia i boiskowego cwaniactwa. Z osiągnięć indywidualnych – zapamiętałem pierwsze spotkanie sezonu 1995/96 i bramkę, którą zdobyłem na samym początku, bodaj w czwartej, czy w piątej minucie meczu. Nie muszę chyba mówić, kto stał w bramce Rakowa?
PNR – K : - Domyślamy się.
MT : - Strzeliłem w tym meczu na 1-0 właśnie Kretkowi, a później, między innymi, Majdanowi, w wyjazdowym meczu z Pogonią. Skończyło się remisem, choć powinniśmy w Szczecinie wygrać. Co więcej, w pewnym momencie pojawiły się pogłoski o możliwej konsultacji w reprezentacji Polski. Były to wprawdzie towarzyskie przetarcia, niemniej jednak, do klubu nadesłano zaproszenia dla mnie oraz Radosława Bilińskiego. Ostatecznie to Radek pojechał „ na kadrę ”, bodaj dwukrotnie. Występował jako defensywny pomocnik, choć posiadał też inklinacje do gry ofensywnej. Przede wszystkim, Radek jest trzy lata młodszy ode mnie. Chyba troszkę za późno trafiłem do poważniejszej piłki.
PNR – K : - Czy nie odnosi Pan wrażenia, że dwa lata spędzone w trzecioligowym Piaście wyhamowały Pański rozwój?
MT : - Chyba coś w tym jest. Nie służyła mi walka fizyczna i brutalne metody, często stosowane przez obrońców występujących w tej klasie rozgrywkowej. Z drugiej strony : do Ślęzy Wrocław powróciłem w naprawdę dobrej dyspozycji. Następnym przystankiem w karierze były Wronki, więc może pewna ciągłość została mimo wszystko zachowana? Amica Wronki nie kupowała przecież piłkarzy przypadkowych.
PNR – K : - To prawda. Tymczasem skupimy się teraz na pewnym wydarzeniu, które odbiło się głośnym echem jesienią ubiegłego roku.
MT : - Przyzwyczaiłem się, ostatnimi czasy bywam regularnie podpytywany o tę sytuację.
PNR – K : - Nie może być inaczej. Konkretyzując : bodaj 1 października 2019 roku prezes DZPN, Andrzej Padewski, zamieścił wiadomość o Pańskiej… śmierci. Twitter to cenne źródło wiedzy, zatem odebraliśmy tę smutną informację jako pewnik. Kierując się poczuciem obowiązku, owe hiobowe wieści przekazaliśmy dalej, między innymi do wspomnianego Andrzeja Kretka, Czesława Owczarka, czy Karola Ulatowskiego. Wiadomość o Pańskim rzekomym odejściu poruszyła także nieodżałowanego Erwina Wojtyłkę. Tymczasem pojawiliśmy się we Wrocławiu, rozmawiamy przy kawie i pozostajemy w kontakcie telefonicznym. Trochę to zawiłe, można by rzec, że gościmy na planie filmu „ Uwierz w ducha ”.
MT : - W chwili obecnej możemy się z tego śmiać, lecz jesienią ubiegłego roku nie było mi do śmiechu. Wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy, a pochodziła, jak przypuszczam, od moich dawnych kolegów z Łozin. Goszczę w tych stronach stosunkowo rzadko, jestem na nieco innym etapie życia, więc i pewne kontakty trochę się pourywały. Podejrzewam, że moi znajomi spotkali się przy piwie i wspominając stare czasy, wspomnieli o mej osobie. Dalej już pewnie poszło : skoro nikt od dłuższego czasu nie widział „ Tomziny ”, ten pewnie zapił się, lub najzwyczajniej w świecie zmarł. Pewnego dnia zadzwonił do mnie kolega z pracy, pytając :
„ – Mariusz, Ty żyjesz? Bo ja już sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć (…) ”.
Gdy kilka dni później poszedłem na zakupy do Biedronki, kasjerki oniemiały. Jedna z nich rzuciła mi się na szyję, sprawdzając, czy to istotnie jestem ja ? W Internecie odnalazłem nawet swój nekrolog ze świeczką. Odczytałem żałobne wpisy i wyrazy współczucia. Mówiąc żartobliwie, przynajmniej wiem, kto mi dobrze życzy i kto pojawi się na ostatnim pożegnaniu.
PNR – K : - Podejrzewamy, że Andrzej Padewski dysponuje nieco innym poczuciem humoru.
MT : - Zdecydowanie, dla niego to niezbyt przyjemna historia. Znamy się od lat, więc całe zamieszanie dotknęło również i prezesa. Wyraził skruchę i szczerze mnie przeprosił, zarzekając się, że informacja pochodziła z pewnego źródła. Nie mam pretensji do Padewskiego, całą tę groteskową sytuację uważam za zakończoną. Podejrzewam, iż będę żył długo, przeżyłem przecież własną śmierć! Kończąc wątek – żyję i mam się dobrze.
PNR – K : - Oby jak najdłużej. Nawiasem mówiąc, dzień po otrzymanej od nas wiadomości o Pańskiej śmierci, wysłał Pan zaproszenie na FB Karolowi Ulatowskiemu. Wyobrażamy sobie zdziwienie trenera… Tymczasem mimowolnie podsunął Pan nam temat do tytułu wywiadu. Ale nie zamierzamy jeszcze wracać do domu, w zanadrzu pozostaje bowiem kilka pytań. Kontynuując : jak wspomina Pan współpracę z Erwinem Wojtyłką ?
MT : - Dobry trener, posiadający sporą wiedzę. Niech spoczywa w pokoju. Skoro Wojtyłko, to i Góra Anny w Nowej Rudzie, nie może być inaczej. Bieganie w śniegu zapamiętam chyba na zawsze, przechodziłem tam katusze. Pół biedy, gdy odbywało się to latem, bowiem w cieniu otaczających drzew biegało się całkiem przyjemnie.
W zimie, przy minusowej temperaturze i hulającym wietrze, wychodziliśmy pod tę górę jak na ścięcie, nierzadko klnąc pod nosem. Problemy zaczynały się już w szatni, w momencie dobierania odpowiedniego stroju do treningu. Jedna bluza? A może dwie? Ubierzesz jedną – może być zimno. Postanowisz założyć dwie – będzie za gorąco, spocisz się i przenikliwy wiatr spotęguje uczucie chłodu. Pamiętajmy, że termoaktywna odzież pozostawała w sferze marzeń i wbrew pozorom, te niby drobnostki decydowały o wydajności podczas biegu, a także zdrowiu.
Najmilszym momentem związanym z harcami po lesie było schodzenie, a właściwie – zbieganie do szatni. Wówczas człowiek wracał niczym na skrzydłach, w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku. Zasmuciła mnie informacja o śmierci trenera, przecież jeszcze niedawno podpytywałem o Wojtyłkę w jednej z naszych rozmów.
PNR – K : - Odszedł również Jacek Chanas.
MT : - Ta wiadomość także „ ścięła mnie z nóg ”. Nie mam bladego pojęcia, co takiego się wydarzyło. Jacek był człowiekiem prorodzinnym, dobrze ułożonym i jego odejście to spora strata. Choć muszę przyznać, że gdy spotkałem go swego czasu na meczu Ślęzy wyglądał na schorowanego. Ale nie gdybajmy, jest mi bardzo przykro z powodu śmierci kolegi.
PNR – K : - Trochę za dużo już o tej śmierci… A mecz w Częstochowie z Rakowem?
Wiosna 1990 roku stanowiła popis piłkarzy Piasta, graliście jak z nut. Niestety, przegrana pod Jasną Górą okazała się bardzo kosztowna.
MT : - I na dodatek podcięła nam skrzydła. Po końcowym gwizdku sędziego pojęliśmy, że rywale robią wszystko, by awansować do drugiej ligi. Awans nam uciekł, między innymi przez perfidne sędziowanie właśnie w Częstochowie. Stanisław Leśniarek sfaulował piłkarza Rakowa na dwudziestym metrze, ten wtoczył się w pole karne, a bezradny w tej farsie arbiter podyktował „ jedenastkę ”. I to w ostatniej minucie! Takich wydarzeń się nie zapomina, za dużo emocji.
PNR – K : - Nie lubimy tego typu historii, choć w tym przypadku łatwo połączyć pewne fakty. W tabeli wiosny sezonu 1989/90 najlepszym zespołem okazał się noworudzki Piast. Zwraca jednak uwagę ilość spotkań, które wygrał Raków za bezcenne w owych czasach 3 punkty. Oczywiście, nie chcemy w tym momencie umniejszać zasług graczy z Częstochowy, przecież Jan Spychalski, czy Waldemar Żebrowski prezentowali wysoki poziom sportowy. W końcowej fazie rozgrywek częstochowianie wygrywali regularnie różnicą trzech i więcej bramek… Zmierzamy do tego, iż niezdrowe były to czasy, naznaczone korupcją i ustalaniem końcowych wyników nierzadko przed rozpoczęciem sezonu. Handlowano meczami na potęgę. Ale może wystarczy, za dużo nasłuchaliśmy się od innych rozmówców.
Z wolna zmierzając ku końcowi, chcielibyśmy podpytać, czy nigdy nie ciągnęło Pana na ławkę trenerską? Niczego sobie piłkarskie CV, zatem i wiedza do przekazania całkiem spora.
MT : - Parałem się trenerką. Z małym zastrzeżeniem, sądzę, że także i w tej branży o wielu kwestiach decydują znajomości. Nawet dziś. Trenowałem Polonię Trzebnica, lecz bez sukcesów. Rozchodzi się o to, że nie do końca potrafiłem sprzedać swą osobę w tym, czy innych klubach. Niejednokrotnie dochodziłem do wniosku, iż po pierwsze – pieniądze zawsze są magnesem. Po drugie – dobra prezencja i umiejętność snucia nierealnych wizji przed obliczem prezesa to połowa sukcesu. Przecież bez poznania zespołu i określenia prezentowanego poziomu ciężko określić cel sportowy! A po trzecie – życie w zgodzie ze sobą i własnym sumieniem powinny stanowić wartość nadrzędną. To znamienne, że gdy dzieliłem się planami zaproponowania swych usług w kilku klubach, słyszałem od znajomych – „ – Mariusz, to bez sensu, daj spokój. Decydują inne rzeczy ”. Zraziłem się do trenerki. Prowadziłem też w Polarze juniorów w Lidze Dolnośląskiej, przyjeżdżaliśmy również do Nowej Rudy.
PNR – K : - Pamięta Pan, kiedy to było?
MT : - Prawdopodobnie w latach 2001-02. Kończyłem wówczas grę w Polarze, gdyż złamałem nogę na treningu, bodaj tydzień przed startem rozgrywek drugiej ligi. Miałem już 36 lat, więc wiek także zrobił swoje. Trenowałem zatem juniorów i juniorów młodszych na Zakrzowie, obie te grupy liczyły w sumie około czterdziestu osób. Całkiem ciekawy materiał ludzki, lecz w praktyce bywało różnie. Jeden nie przyszedł na trening, kolejnemu się nie chciało, a jeszcze inny udał się do kina z dziewczyną. W konsekwencji, z rzeczonych czterdziestu młodych ludzi nagle pojawiała się grupka piętnastu, ewentualnie dwudziestu. Pozostawało w ostatniej chwili zmieniać plan zajęć i dostosować trening do stanu osobowego.
Podchodziłem do pewnych rzeczy zbyt emocjonalnie, być może momentami aż nazbyt serio.
Grę w piłkę traktowałem w inny sposób. I pewnie czasem nie potrafiłem pojąć braku zaangażowania młodych ludzi. Rzeczywistość zweryfikowała me marzenia o trenerce. Szybko pojąłem, że bez wsparcia odpowiednich ludzi ciężko o zatrudnienie w lepszym klubie.
PNR – K : - I już ostatnie pytanie. Klubem Pańskiego życia jest bez dwóch zdań wrocławska Ślęza?
MT : - Oczywiście, grałem tam z przerwami około dziesięciu lat. Odpowiem jednak przewrotnie : klub życia to Ślęza, największa przygoda to występy w Piaście, a stabilizacja to Amica Wronki. W Polarze kończyłem karierę i paskudna kontuzja determinuje me wspomnienie o klubie z Zakrzowa. O epizodzie w Zawiszy Bydgoszcz wolę nie pamiętać.


1 komentarz:

  1. Świetnie się czytało...I jeszcze ta wisienka na torcie o bieganiu na moją ulubioną Górę Świętej Anny :-) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń