PNR-K : - Kronika Piasta, kłaniamy się.
MT : - Witam i od razu chciałbym podziękować za
udostępnione mi materiały. Przypomniałem sobie na przykład, że
grałem mecz w Bogatyni przeciwko tamtejszej Granicy i udało mi się
nawet zdobyć bramkę. Trochę lat już minęło, a ponieważ część
mojej nowej rodziny pochodzi właśnie z tych rejonów, już na
początku naszej rozmowy pojawiła się miła retrospekcja. Jeśli
dobrze pamiętam, byłem u Was przez dwa sezony ?
PNR : - K : - Zgadza się. Skoro już Pan o tym wspomniał,
zaczniemy chyba standardowo? Zatem od początku: jak to się stało,
że trafił Pan akurat do Nowej Rudy?
MT : - To fajna historia. W sezonie 1988/89 Ślęza Wrocław
spadała do III ligi. Jeszcze podczas trwania nieudanych dla nas
rozgrywek odezwał się do mnie Eugeniusz Gruszka. Negocjacje
odbywały się w mieszkaniu działacza Piasta i choć kością
niezgody stała się długość mego kontraktu, ostatecznie
osiągnęliśmy satysfakcjonujące obie strony porozumienie.
Zadowolony z takiego obrotu sprawy wróciłem do Wrocławia. Niebawem
Piast przystąpił do barażowych rozgrywek ze Stalą Stocznia
Szczecin.
PNR – K : - Robi się ciekawie już na samym wstępie.
MT : - Gdy Wasz zespół grał ze Stalą, ja udałem się do
Świnoujścia na wczasy. Cieszyłem się z tego transferu, bowiem
dobrze znałem Piasta z drugoligowych boisk, a tacy piłkarze, jak
Marchewka, Świerczyński i ten drugi napastnik…
PNR – K : - Zbigniew Sawczuk.
MT : - O właśnie, Sawczuk. To byli naprawdę dobrzy
piłkarze, stanowili wizytówkę zespołu, zresztą Bogdana poznałem
jeszcze w Ślęzie i uważałem za swego guru. Nie ukrywam, że
miałem aspiracje, chciałem grać w dobrym klubie i dalej rozwijać
się jako piłkarz. Drugą ligę traktowałem jako absolutne minimum.
Piast Nowa Ruda postrzegany był w tych czasach jako dobrze
poukładany klub, z określonymi ambicjami. Urlop upływał więc w
bardzo przyjemnej atmosferze.
Pewnego dnia zakupiłem gazetę, by przejrzeć wyniki rewanżowych
spotkań o II ligę.
PNR – K : - I w jednej chwili wakacyjny nastrój poszedł
precz. Jak zareagował Pan na wynik rewanżowego starcia w
Szczecinie? Czy pojawiły się myśli, w rodzaju : - Po co mi to
było?
MT : - Nie mogłem w to uwierzyć. Przecież Piast spadał z
7. miejsca, będąc silnym, o ustalonej renomie zespołem. Baraże ze
Stalą miały być formalnością, a tymczasem doszło do trudnej do
wytłumaczenia katastrofy.
PNR – K : - I pewnie najchętniej zostałby Pan nad morzem.
MT : - Zgadza się, wracałem z bólem serca, nie czując się
najlepiej. Grę w trzeciej lidze traktowałem w kategoriach sportowej
degradacji. Na domiar złego, trafiliśmy do grupy śląskiej, a
przecież z „ Hanysami ” nigdy nie grało się łatwo. Jadąc na
Górny Śląsk, co zdarzało się przecież przez cały czas,
udawaliśmy się do „ gniazda szerszeni ”. Na tym specyficznym
terenie nikogo nie obchodziła renoma Piasta, niedawny status
drugoligowca i baraże z Jastrzębiem. Traktowano nas inaczej.
Utarcie nosa górnikom z Nowej Rudy stawało się punktem honoru
zarówno dla tamtejszych drużyn, jak i Rakowa Częstochowa. I jak
pokazało spotkanie pod Jasną Górą, nierzadko cel uświęcał
środki.
PNR – K : - Mecz z Rakowem to temat na osobne rozważania.
Wróćmy może do startu sezonu 1989/90 i niewdzięcznej roli
faworyta zmagań.
MT : - Doskonale pamiętam swój pierwszy trening w nowym
otoczeniu. Jeszcze przed wyjściem na zajęcia do szatni zespołu
wkroczyły władze klubu i dyrektor kopalni. Rozmowa rozpoczęła się
od pretensji i oskarżeń kierowanych w naszą stronę z powodu
spadku do III ligi. Poczułem się dziwnie, podobnie zresztą, jak
większość mych nowych kolegów. Już na początku przygody z
Piastem pojawił się zgrzyt, który, przynajmniej w mojej opinii,
zaważył na uzyskiwany przez nas wynikach. Zespół był w
przebudowie, zakontraktowano kilku piłkarzy i oczekiwanie
zdominowania niełatwej przecież ligi uznawałem za nie do końca
realne. U progu rozgrywek tworzyliśmy zlepek nowych twarzy, wzajemni
uczących się swego zachowania na boisku. Atmosfera nie była
najlepsza. Sezon wcześniej chłopcy zawiedli, to prawda, lecz
oczekiwali odrobiny wsparcia i zrozumienia. No i ten stadion na
Górniczej ! Mój Boże, przecież tam nie dało się grać w piłkę
! Daleko od cywilizacji, hulający wiatr, trybuny oddalone sto metrów
od boiska… Murawa nie za bardzo nadawała się do gry, miałem
wrażenie, że lepiej czuliśmy się w meczach wyjazdowych. Podczas
opadów deszczu pojawiały się kamienie i wykonanie prostego
wślizgu stawało się ryzykowne. Pierwszą warstwę stanowiły
kamienie, odłamki cegieł i tym podobne. Gdy całość wyrównano i
doprowadzono do równej powierzchni, wówczas posypano ziemię. Niby
zrozumiałe działanie, sęk w tym, że trawa, która tam wyrastała
nie mogła „ zakorzenić się ”, ze względu na właśnie zbyt
płytkie podłoże. Wiosną, czy latem z kolei, gdy świeciło słońce
– graliśmy na twardym, betonowym prostokącie. Coś okropnego.
PNR – K : - Zdarzało się , że rozgrywaliście mecze także
na ulicy Sportowej. Taki Raków Częstochowa wywiózł z Nowej Rudy
dwa punkty właśnie z kameralnego stadionu położonego przy Osiedlu
Piastowskim.
MT : - Ależ my bardzo chcieliśmy grać na Sportowej, niemal
cały czas zgłaszaliśmy te postulaty trenerowi i działaczom! Mały
obiekt cieszył się sporym uznaniem, właśnie ze względu na jakość
trawy i bliskość kibiców. Dla zawodników preferujących
techniczną grę otwierało się szerokie pole do popisu. Dyrekcja
kopalni nie dawała jednak za wygraną, skoro postawiono obiekt na
Górniczej, to należało na nim grać. Oczywiście, słuszne to
rozumowanie, koniec końców nie przynoszące korzyści w postaci
uzyskiwanych przez nas wyników. Na domiar złego Nową Rudę na
Jastrzębie zamienili „ Świerku ” z Sawczukiem. Kto w tej
sytuacji miał zdobywać bramki? Panował marazm. Podłe nastroje
starał się tonować trener Wojtyłko, nieustannie mobilizując nas
do lepszej gry. Dużo czasu jednak upłynęło, nim zaczęliśmy grać
na miarę oczekiwań.
PNR – K : - Pański dobry znajomy ze Ślęzy, Stanisław
Leśniarek, mówił dokładnie to samo. Zwracał uwagę na ilość
nowych graczy i niezbędny czas, potrzebny na „ dotarcie się ”.
I żeby było jeszcze ciekawiej, także i popularny „ Stachu ”
parafował umowę z naszym klubem będąc piłkarzem Stilonu Gorzów.
On również ustalił warunki na poziomie zaplecza Ekstraklasy. I
podobnie jak Panu, również Leśniarkowi nie uśmiechała się gra
na trzecim froncie.
MT : - Stanisław to barwna postać. Jego angaż do Piasta
bardzo mnie ucieszył, bowiem i z nim posmakowałem gry w Ślęzie.
Nie dziwię się, że i on podchodził do pewnych kwestii bardzo
ambicjonalnie, na owe czasy posiadał przecież spory bagaż
doświadczeń na poziome drugiej ligi i także dla niego gra w Nowej
Rudzie jawiła się jako kolejny krok do przodu.
Z małym zastrzeżeniem : rozmawiamy o drugoligowym Piaście. A tak
przy okazji, słyszałem o problemach zdrowotnych „ Stacha ”. Nie
raz i nie dwa kusiło mnie, by do niego zadzwonić. Chociaż, patrząc
z innej perspektywy - to trochę krępujące. Narzucać się po tylu
latach i wypytywać o zdrowie w gorszym momencie życia… Sam nie
wiem. Jak on się w ogóle miewa?
(Lipiec 1986 roku, Ślęza przed meczem w Rumunii, od lewej: Chanas, Rybotycki, Mencel, Bąk, Kowalski, Anioła, Tomziński, Leśniarek - zdjęcie z archiwum S. Leśniarka)
PNR – K : - Zdecydowanie lepiej, mamy nadzieję, że
najgorsze za nim. Podobnie jak na boisku, także i w zmaganiach z
chorobą wykazał Pan Stanisław spory hart ducha. W okresie o którym
rozmawiamy, pojawiło się w naszym klubie dwóch kolejnych piłkarzy.
Ówczesne przepisy wymuszały wystawianie do składu młodych
piłkarzy, a z tym było w Nowej Rudzie raczej krucho. Dokooptowano
więc duet z wrocławskiego Śląska: Dariusza Dołęgę i Waldemara
Kołodziejczyka. Dwa słowa o nich ?
MT : - Dołęga był „ rzemieślnikiem ” i nie posądzałbym
go o większą wirtuozerię. Oczywiście przy całym szacunku do jego
umiejętności. Z kolei Kołodziejczyk wyróżniał się olbrzymim
talentem, ale i skłonnością do rozrywek. Był młody, dostał parę
złotych, kupił sobie „ malucha ”, więc wszystkie wymienione
przeze mnie czynniki nie zawsze pozwalały mu na skupieniu się na
tym, co najważniejsze. Ale i na miejscu mieliście utalentowanego
młodzieżowca, który w optymalnej formie nie odstawał od reszty
zespołu.
PNR – K : - Chodzi o Romana Woszczynę?
MT : - Tak, chodzi właśnie o niego. Miewał dobre momenty.
PNR – K : - Podobnie zresztą, jak Piast w okresie Pańskiej
gry w naszym mieście. Momenty były…
MT : - Niby tak, ale zawsze czegoś brakowało. W pierwszym
sezonie wyprzedził nas Raków Częstochowa, w drugim, już pod egidą
utworzonej właśnie III Ligi Dolnośląskiej, zawiedliśmy na całej
linii. Zaledwie piąta lokata odebrana została ze sporym
rozczarowaniem, a ja zdecydowałem się na powrót do Ślęzy.
PNR – K : - Która akurat wracała na zaplecze dawnej
pierwszej ligi. Trudno powiedzieć, czy zyskał Pan sportowo w Nowej
Rudzie. Biorąc pod uwagę Pańską ambicję i traktowanie gry w
drugiej lidze jako minimum przyzwoitości, nie był to raczej udany
czas. A jak przedstawiały się warunki ? Czy klub wywiązywał się
z wszelkich należności? Pytamy nie bez przyczyny i absolutnie nie
chcemy zaglądać Panu do portfela. Rzecz w tym, iż początek lat
dziewięćdziesiątych znamionował nową rzeczywistość dla
piłkarzy. Kończyły się wyjątkowe przywileje, zawodnicy coraz
częściej zajeżdżali do pracy pod ziemię.
MT :- Poruszyliście Panowie ważną kwestię. Jeśli chodzi o
warunki uzgodnione w kontrakcie, płacono na czas. Wbrew pozorom, nie
były to aż tak wielkie kwoty, bowiem najważniejsze źródło
dochodów stanowiło stypendium. Poza tym, nie wygrywaliśmy przecież
aż tak często, by pławić się w luksusach. Szczególnej wartości
nabierały „ książeczki górnicze”, umożliwiające
zaopatrzenie się w towary lepszej jakości. Do dnia dzisiejszego
wspominam pewien sklep umiejscowiony w Słupcu i olej Elf, który
nabyłem właśnie w tym przybytku. Zjazdy pod ziemię to temat na
osobną opowieść. Mówiąc szczerze, byłem zszokowany tymi
praktykami, nie przyjechałem przecież do Nowej Rudy pracować pod
ziemią, tylko grać w piłkę. Odmówiłem zjazdu ! Obawiałem się
o swą dalszą karierę, obawiałem się ewentualnego wypadku i braku
kompetencji do zawodu górnika.
Naciski przybierały na sile, władze klubu snuły plany utworzenia
fikcyjnych stanowisk oraz pracy lekkiej, łatwej i przyjemnej.
Ewidentnie coś było nie tak, dochodziły do nas słuchy o
zamknięciu kopalni, powoli redukowano liczbę etatów i stanowisk, a
specjalnie dla piłkarzy miały pojawić się miejsca z gatunku
science – fiction ? Paranoja. Z jednej strony słyszeliśmy głosy
o restrukturyzacji, a drugiej pojawiały się tak niedorzeczne
propozycje? Uznałem, że to nie dla mnie. Co mieli jednak zrobić
zawodnicy, którzy otrzymali od klubu mieszkanie? Taki Bogdan
Marchewka nie miał wyjścia, musiał zjeżdżać.
PNR – K : - Musimy pamiętać o jeszcze jednej kwestii.
Piłkarze i praca pod ziemią to drażliwy temat, zwłaszcza dla
górników…
MT : - Otóż to! Nie wyobrażałem sobie sytuacji, by dajmy
na to doświadczony pracownik dołowy otrzymał wymówienie z pracy
kosztem żółtodzioba, który przyjechał z Wrocławia. Czasem
odnosiłem wrażenie, iż autorzy tych pomysłów traktowali górników
jak … debili. Nie myślących, godzących się na wszystko i nie
posiadających swego zdania.
PNR – K : - Pamięta Pan może nazwiska owych działaczy?
MT : - Tak, kilka utkwiło mi w pamięci, lecz to nie czas i
miejsce na rozdrapywanie starych historii. Było – minęło. Nie
będę przecież ciągle narzekał i w nieskończoność przytaczał
historie, które miały miejsce trzydzieści lat temu. Rozmawiajmy o
piłce.
PNR – K : - Racja. Trener Wojtyłko narzekał z kolei na
przemęczenie piłkarzy i niską frekwencję na zajęciach. Często w
ostatniej chwili zmuszony bywał do korekt w planie treningu. A w tle
przez cały czas rozbrzmiewały oczekiwania awansu, przecież w
opinii niektórych, Piast dobrze radził sobie na drugim froncie, a w
trzeciej, z założenia słabszej lidze, nie potrafił spełnić
oczekiwań… Między Bogiem, a prawdą : czy to się mogło udać ?
MT : - W życiu ! To było nierealne. Erwin zależny był od
zawodników i od tego, ilu się pojawi danego dnia. Zwyczajnie nie
mógł też zbyt wiele od nich wymagać. Sorry, Panowie, ale
zważywszy na okoliczności i tak „ wykręciliśmy ” niezły
wynik. Może gdyby udało się zdobyć więcej punktów na jesieni,
wówczas satysfakcja kibiców byłaby większa? Koledzy, którzy
przychodzili na trening po pracy w kopalni, zwyczajnie nie mieli
siły. Niezależnie od tego, czy pracowali cztery, czy więcej
godzin. Mecze, które rozgrywaliśmy najczęściej w soboty stanowiły
dla nich formę relaksu ! W perspektywie czekała bowiem niedziela i
chwila oddechu.
Szkoda, że tak się to wszystko potoczyło. Przy wsparciu Sawczuka i
Świerczyńskiego nasza lokata w tabeli zapewne zadowoliłaby
wszystkich. Lecz spoglądając na chłodno, również oni mieli
swoje uzasadnione aspiracje i pragnęli grać wyżej. No i ten spadek
!
Degradacja Piasta do trzeciej ligi odbiła się głośnym echem w
całej Polsce. Z siódmego miejsca! Niewyobrażalne, nawet dziś.
Co tam jeszcze mamy w planie? Proszę śmiało pytać.
PNR – K : - Połowa naszego duetu kojarzy Pana z występów
na boisku, choć z racji wieku, niezbyt dokładnie. Grał Pan na boku
pomocy?
MT : - Tak, grałem na boku, choć zdarzało się i tak, że
Erwin ustawiał mnie w środku.
Wówczas uzupełnialiśmy się z Marchewką. Ten dopiero potrafił
grać w piłkę…
Wybitna jednostka, o niesamowitych umiejętnościach technicznych.
Gdy zaczynałem grać w Ślęzie, właśnie Bogdana traktowałem jako
jednego z pierwszych piłkarskich idoli. Podpatrywałem Marchewkę,
jego gra bardzo mi imponowała. Brylancik, nieprzeciętny zawodnik.
Potrafił idealnie dograć piłkę, niemalże co do centymetra –
przekątną, czy prostopadłą, bez różnicy. Moim skromnym zdaniem,
Bogdan do złudzenia przypominał Leszka Pisza z Legii. Podobny
wzrost, pozycja na boisku i oczywiście stałe fragmenty gry.
A propos, bo za chwilę zapomnę o pewnej irytującej mnie
przypadłości rodzimych komentatorów sportowych.
Oglądając mecze w telewizji, co i rusz słyszymy niezrozumiałe dla
mnie określenia , typu : podanie „ diagonalne ”, „ antycypacja
”, czy modna ostatnio „ rekuperacja ”. Czemu ma to służyć?
Jesteśmy Polakami, mówmy więc po polsku. Bardzo wk… mnie taki
stan rzeczy, irytuje znaczy się.
PNR – K : - Od razu zrobiło się jakby bardziej swojsko…
Zgadzamy się z Panem w stu procentach, na dokładkę dodalibyśmy
jeszcze powszechnie nadużywane słowo – „ hejt ”.
A jeśli rozmawiamy o legendarnym kapitanie Piasta, w istocie –
był to tak zwany „ debeściak”. Na ulicę Wróblewskiego też
chodziło się przede wszystkim po to, by obejrzeć grę Bogdana
Marchewki.
MT : - Zgadza się, powiem więcej : często przed meczem
kibice zastanawiali się, ile „siatek” założy Bogdan swym
rywalom. W tej dziedzinie był arcymistrzem. Niekiedy wydawało się,
że jest to niemożliwe, człowiek w bezpośrednim kontakcie z
„Małym” odruchowo starał się złączyć nogi, by uniknąć
upokorzenia. Na próżno.
PNR – K : - Ta wątpliwa przyjemność spotykała również
i Pana?
MT : - Oczywiście, umówmy się jednak, że nie takim
graczom, jak Tomziński pokazywał Marchewka miejsce w szeregu.
Wracając do mej pozycji na boisku w Piaście, z Bogusiem grał
najczęściej Karol Ulatowski, zorientowany nieco bardziej
defensywnie.
O ile dobrze pamiętam, w pierwszym sezonie kilka razy udało mi się
trafić do siatki rywali. Czy mogą mi podać Panowie konkretną
liczbę zdobytych przeze mnie goli? Może być w przybliżeniu.
PNR – K : - Naturalnie, zdobył Pan 13 bramek, najwięcej w
zespole.
MY : - Czyli miałem rację wskazując na problem z
napastnikami.
(Pierwszy sezon, pierwszym mecz ligowy, pierwsza bramka w noworudzkich barwach - zdjęcie w zbiorach autorów)
PNR – K : - Doceniamy Pańskie poczucie humoru. Dla
równowagi proponujemy zmienić temat i porozmawiać przez chwilę o
klubie, który zajmuje wyjątkowe miejsce w Pana sercu. Ślęza
Wrocław. Pierwszy Klub Sportowy, najstarszy we Wrocławiu. Po
powrocie z Nowej Rudy trafił Pan na wyjątkowo dobry okres w
dziejach żółto – czerwonych. A i Jan Wrona był napastnikiem co
się zowie.
MT : - Ślęza to szczególne dla mnie miejsce i nigdy tego
nie ukrywałem. Dla 17 – letniego chłopaka ze wsi, wchodzącego w
świat dorosłego futbolu, możliwość uczestniczenia w zajęciach
prowadzonych przez trenera Majdurę była wielkim przeżyciem.
Fantastycznie wspominam też współpracę z trenerem Stanisławem
Świerkiem, pomnikową postacią. Swego czasu udało się nawet
zameldować na czwartym miejscu w drugiej lidze, co było wynikiem
nadspodziewanie dobrym. Tymczasem tuż po moim powrocie z Nowej Rudy
działy się rzeczy wielkie.
W początkach lat dziewięćdziesiątych kilka razy otarliśmy się
o pierwszą ligę. Wyprzedzały nas Śląsk, Sokół Pniewy czy Amica
Wronki. Pamiętam jednakże mecz z krakowską Wisłą, rozegrany u
nas. Wiślakom do awansu wystarczał remis, tymczasem wracali oni do
domu jak niepyszni, z bagażem aż czterech bramek. Wygraliśmy ten
mecz 4-1. A derby ze Śląskiem, rozegrane na Stadionie Olimpijskim ?
Panowie, cóż to było za przeżycie! Delikatna mżawka, światła
jupiterów i walka o prymat w mieście. Takich chwil się nie
zapomina i dla tychże przeżyć gra się w piłkę. Dziesięć
tysięcy ludzi na trybach, presja, emocje… Czułem się jak na
Wembley. Przyznam szczerze, że wychodząc wówczas na murawę czułem
nieporównywalne z niczym dreszcze. Wspaniałe czasy, coś pięknego.
Co do Jasia Wrony, uwielbiałem z nim grać i dobrze rozumieliśmy
swe intencje. Ślęza stanowiła z założenia drugą siłę w
stolicy Dolnego Śląska, tymczasem niespodziewanie dla wszystkich,
urosła w owych czasach do roli pretendenta do awansu do Ekstraklasy.
Oba kluby miały kooperować i wymieniać się zawodnikami. Cóż,
czasem łatwiej coś zaplanować, a ciężej zrealizować. Niestety,
animozje między działaczami powodowały zgrzyty, a te, jak wiadomo,
nigdy nie zwiastują niczego dobrego. Odczułem to na własnej
skórze, gdy poszedłem do Wronek, a nie do Śląska.
PNR – K : - No właśnie, powoli przechodzimy do rozmowy o
poważniejszym graniu. Mimo wszystko ostatecznie udało się
zagrać Panu w najwyższej klasie rozgrywkowej, w dodatku aż
czterdzieści dwa razy. Tylko dlaczego w dalekich Wronkach, a nie we
Wrocławiu?
MT : - Żeby to było takie proste.
Gdy ustaliłem warunki gry w Amice i pojechałem na obóz
przygotowawczy, nagle dowiedziałem się, że zainteresowanie mą
osobą wykazał Śląsk. Rychło w czas. Wszystko jak zwykle rozeszło
się o pieniądze. W Ślęzie raczej się nie przelewało, więc
działacze szybko zaakceptowali ofertę z Wronek. Śląsk z kolei
przez cały czas wykazywał chęć transferu, lecz do konkretów nie
doszło. Jeszcze na obozie przygotowawczym z Amiką w okolicach
Leszna, dochodziły do mnie słuchy o niby przeciągających się
negocjacjach, więc ostatecznie wylądowałem w Wielkopolsce. Oj,
naczytałem się później w dolnośląskiej prasie o mej rzekomej „
zdradzie ”, rejteradzie do Wronek i tego typu historiach. Szukający
taniej sensacji dziennikarze wymyślali niestworzone historie, nie
mające odzwierciedlenia z rzeczywistością. Zarzucano mi niechęć
do gry w Śląsku i chęć opuszczenia doskonale znanego mi
Wrocławia. Dobre sobie, prawda?
Prawda wyglądała inaczej, nie miałem przecież wpływu na rozwój
wypadków. Edycję 1995/96 rozpocząłem w barwach Amiki. I szczerze
powiedziawszy, dopiero wówczas przekonałem się na czym polega
profesjonalne granie. Małe Wronki jawiły się niczym inny świat,
pod każdym względem.
PNR – K : - Przy wsparciu „ Fryzjera ” nie mogło być
inaczej.
MT : - I tutaj muszę Panów rozczarować, nigdy bowiem
osobiście nie rozmawiałem z Ryszardem Forbrichem, nie miałem nawet
jego numeru telefonu.
PNR – K : - Mamy w to uwierzyć?
MT : - Rozmawiamy całkowicie szczerze, więc wnioski
zostawiam Panom. W istocie, orędownikiem sprowadzenia mej osoby do
Wronek był „ Fryzjer ”, ale z ręką na sercu – przychodząc
tam nie miałem bladego pojęcia o pewnych mechanizmach.
PNR – K : - Wychodzi więc na to, iż taniej sensacji
poszukują nie tylko dziennikarze, ale i blogerzy… A już na
poważnie, osią naszego zainteresowania są kwestie stricte
piłkarskie, nie zamierzamy wywlekać na światło dzienne
korupcyjnych historii. Brzydzą nas tego typu kwestie, więc nawet
jeśli było coś na rzeczy, nie za bardzo mamy ochotę tego
wysłuchiwać. Spoglądając z kolei na personalia ekipy z Wronek,
musimy z uznaniem pokiwać głowami. Było z kim pograć w piłkę.
Adam Fedoruk, Artur Bugaj i Paweł Kryszałowicz. To piłkarze, z
którymi dzielił Pan szatnię z pierwszym sezonie. W kolejnym
doszedł Jacek Ziober. Zacne towarzystwo.
MT : - Zgadza się. Jacek wrócił do kraju po wojażach w
Francji i Hiszpanii ( Montpellier i Osasuna Pampeluna –
przypomnienie autora ), lecz zapamiętałem go jako skromnego i nie
wywyższającego się piłkarza. Po prawdzie, troszkę odcinał już
kupony od dawnej sławy, gdyż kontuzje, a także upływający czas
nadwątliły jego umiejętności. Mimo wszystko wciąż pozostawał
cennym zawodnikiem i przede wszystkim – wzorem do naśladowania dla
innych.
PNR – K : - A Kryszałowicz?
MT : - Trudny do zaszufladkowania, z odrobinę dziwną
koordynacją. Potrafił zdobywać bramki w niecodziennych sytuacjach.
Mecz z Norwegią na Stadionie Śląskim i jego bramka na 1-0 to
najlepsze potwierdzenie tej tezy. Patrząc na jego dokonania trzeba
przewartościować pewne rzeczy, we Wronkach był przecież piłkarzem
na dorobku, a dopiero w późniejszych latach niesamowicie się
rozwinął, także z korzyścią dla reprezentacji. Przede wszystkim
cieszę się, że Paweł wraca do zdrowia. Ono jest najważniejsze.
PNR – K : - We Wronkach spotkał Pan również innego
gracza, Mirosława Kalitę Utkwił nam w pamięci pewien tytuł,
zaczerpnięty z tygodnika „ Piłka Nożna ”. Otóż niemal ćwierć
wieku temu pewien dziennikarz, mniejsza o nazwisko, domagał się
powołania pomocnika z Wronek do reprezentacji.
„ Mirosław Kalita do kadry ! ”- tak brzmiało pamiętne zdanie.
Nadawał się?
MT : - Panowie. Dziennikarze czasami…
PNR – K : - Tak, wiemy, szukają sensacji. Czyli Bogdan
Marchewka był lepszy?
MT : - Tak. Poza tym, Mirek przybył do Amiki w sezonie 96/97,
w którym to sposobiłem się do zmiany klimatu na bydgoski. O
Zawiszy nie ma sensu rozmawiać, nie był to udany okres, z różnych
przyczyn. Niby druga liga, z planem powrotu do Ekstraklasy, pogłoski
o przejęciu klubu przez Zbigniewa Bońka. Niewypał.
PNR – K : - Podsumujmy więc w kilku słowach Pańską grę
w barwach „ kuchenek ”.
Cztery bramki i dwukrotnie piąte miejsce w tabeli. Całkiem
przyzwoity dorobek.
MT : - A mogło być jeszcze lepiej, bo w wielu meczach
brakowało nam doświadczenia i boiskowego cwaniactwa. Z osiągnięć
indywidualnych – zapamiętałem pierwsze spotkanie sezonu 1995/96 i
bramkę, którą zdobyłem na samym początku, bodaj w czwartej, czy
w piątej minucie meczu. Nie muszę chyba mówić, kto stał w bramce
Rakowa?
PNR – K : - Domyślamy się.
MT : - Strzeliłem w tym meczu na 1-0 właśnie Kretkowi, a
później, między innymi, Majdanowi, w wyjazdowym meczu z Pogonią.
Skończyło się remisem, choć powinniśmy w Szczecinie wygrać. Co
więcej, w pewnym momencie pojawiły się pogłoski o możliwej
konsultacji w reprezentacji Polski. Były to wprawdzie towarzyskie
przetarcia, niemniej jednak, do klubu nadesłano zaproszenia dla
mnie oraz Radosława Bilińskiego. Ostatecznie to Radek pojechał „
na kadrę ”, bodaj dwukrotnie. Występował jako defensywny
pomocnik, choć posiadał też inklinacje do gry ofensywnej. Przede
wszystkim, Radek jest trzy lata młodszy ode mnie. Chyba troszkę za
późno trafiłem do poważniejszej piłki.
PNR – K : - Czy nie odnosi Pan wrażenia, że dwa lata
spędzone w trzecioligowym Piaście wyhamowały Pański rozwój?
MT : - Chyba coś w tym jest. Nie służyła mi walka
fizyczna i brutalne metody, często stosowane przez obrońców
występujących w tej klasie rozgrywkowej. Z drugiej strony : do
Ślęzy Wrocław powróciłem w naprawdę dobrej dyspozycji.
Następnym przystankiem w karierze były Wronki, więc może pewna
ciągłość została mimo wszystko zachowana? Amica Wronki nie
kupowała przecież piłkarzy przypadkowych.
PNR – K : - To prawda. Tymczasem skupimy się teraz
na pewnym wydarzeniu, które odbiło się głośnym echem jesienią
ubiegłego roku.
MT : - Przyzwyczaiłem się, ostatnimi czasy bywam regularnie
podpytywany o tę sytuację.
PNR – K : - Nie może być inaczej. Konkretyzując : bodaj 1
października 2019 roku prezes DZPN, Andrzej Padewski, zamieścił
wiadomość o Pańskiej… śmierci. Twitter to cenne źródło
wiedzy, zatem odebraliśmy tę smutną informację jako pewnik.
Kierując się poczuciem obowiązku, owe hiobowe wieści
przekazaliśmy dalej, między innymi do wspomnianego Andrzeja Kretka,
Czesława Owczarka, czy Karola Ulatowskiego. Wiadomość o Pańskim
rzekomym odejściu poruszyła także nieodżałowanego Erwina
Wojtyłkę. Tymczasem pojawiliśmy się we Wrocławiu, rozmawiamy
przy kawie i pozostajemy w kontakcie telefonicznym. Trochę to
zawiłe, można by rzec, że gościmy na planie filmu „ Uwierz w
ducha ”.
MT : - W chwili obecnej możemy się z tego śmiać, lecz
jesienią ubiegłego roku nie było mi do śmiechu. Wiadomość
rozeszła się lotem błyskawicy, a pochodziła, jak przypuszczam, od
moich dawnych kolegów z Łozin. Goszczę w tych stronach stosunkowo
rzadko, jestem na nieco innym etapie życia, więc i pewne kontakty
trochę się pourywały. Podejrzewam, że moi znajomi spotkali się
przy piwie i wspominając stare czasy, wspomnieli o mej osobie. Dalej
już pewnie poszło : skoro nikt od dłuższego czasu nie widział „
Tomziny ”, ten pewnie zapił się, lub najzwyczajniej w świecie
zmarł. Pewnego dnia zadzwonił do mnie kolega z pracy, pytając :
„ – Mariusz, Ty żyjesz? Bo ja już sam nie wiem, co o tym
wszystkim myśleć (…) ”.
Gdy kilka dni później poszedłem na zakupy do Biedronki, kasjerki
oniemiały. Jedna z nich rzuciła mi się na szyję, sprawdzając,
czy to istotnie jestem ja ? W Internecie odnalazłem nawet swój
nekrolog ze świeczką. Odczytałem żałobne wpisy i wyrazy
współczucia. Mówiąc żartobliwie, przynajmniej wiem, kto mi
dobrze życzy i kto pojawi się na ostatnim pożegnaniu.
PNR – K : - Podejrzewamy, że Andrzej Padewski dysponuje
nieco innym poczuciem humoru.
MT : - Zdecydowanie, dla niego to niezbyt przyjemna historia.
Znamy się od lat, więc całe zamieszanie dotknęło również i
prezesa. Wyraził skruchę i szczerze mnie przeprosił, zarzekając
się, że informacja pochodziła z pewnego źródła. Nie mam
pretensji do Padewskiego, całą tę groteskową sytuację uważam za
zakończoną. Podejrzewam, iż będę żył długo, przeżyłem
przecież własną śmierć! Kończąc wątek – żyję i mam się
dobrze.
PNR – K : - Oby jak najdłużej. Nawiasem mówiąc, dzień
po otrzymanej od nas wiadomości o Pańskiej śmierci, wysłał Pan
zaproszenie na FB Karolowi Ulatowskiemu. Wyobrażamy sobie zdziwienie
trenera… Tymczasem mimowolnie podsunął Pan nam temat do tytułu
wywiadu. Ale nie zamierzamy jeszcze wracać do domu, w zanadrzu
pozostaje bowiem kilka pytań. Kontynuując : jak wspomina Pan
współpracę z Erwinem Wojtyłką ?
MT : - Dobry trener, posiadający sporą wiedzę. Niech
spoczywa w pokoju. Skoro Wojtyłko, to i Góra Anny w Nowej Rudzie,
nie może być inaczej. Bieganie w śniegu zapamiętam chyba na
zawsze, przechodziłem tam katusze. Pół biedy, gdy odbywało się
to latem, bowiem w cieniu otaczających drzew biegało się całkiem
przyjemnie.
W zimie, przy minusowej temperaturze i hulającym wietrze,
wychodziliśmy pod tę górę jak na ścięcie, nierzadko klnąc pod
nosem. Problemy zaczynały się już w szatni, w momencie dobierania
odpowiedniego stroju do treningu. Jedna bluza? A może dwie?
Ubierzesz jedną – może być zimno. Postanowisz założyć dwie –
będzie za gorąco, spocisz się i przenikliwy wiatr spotęguje
uczucie chłodu. Pamiętajmy, że termoaktywna odzież pozostawała w
sferze marzeń i wbrew pozorom, te niby drobnostki decydowały o
wydajności podczas biegu, a także zdrowiu.
Najmilszym momentem związanym z harcami po lesie było schodzenie, a
właściwie – zbieganie do szatni. Wówczas człowiek wracał
niczym na skrzydłach, w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku.
Zasmuciła mnie informacja o śmierci trenera, przecież jeszcze
niedawno podpytywałem o Wojtyłkę w jednej z naszych rozmów.
PNR – K : - Odszedł również Jacek Chanas.
MT : - Ta wiadomość także „ ścięła mnie z nóg ”.
Nie mam bladego pojęcia, co takiego się wydarzyło. Jacek był
człowiekiem prorodzinnym, dobrze ułożonym i jego odejście to
spora strata. Choć muszę przyznać, że gdy spotkałem go swego
czasu na meczu Ślęzy wyglądał na schorowanego. Ale nie gdybajmy,
jest mi bardzo przykro z powodu śmierci kolegi.
PNR – K : - Trochę za dużo już o tej śmierci… A mecz
w Częstochowie z Rakowem?
Wiosna 1990 roku stanowiła popis piłkarzy Piasta, graliście jak z
nut. Niestety, przegrana pod Jasną Górą okazała się bardzo
kosztowna.
MT : - I na dodatek podcięła nam skrzydła. Po końcowym
gwizdku sędziego pojęliśmy, że rywale robią wszystko, by
awansować do drugiej ligi. Awans nam uciekł, między innymi przez
perfidne sędziowanie właśnie w Częstochowie. Stanisław Leśniarek
sfaulował piłkarza Rakowa na dwudziestym metrze, ten wtoczył się
w pole karne, a bezradny w tej farsie arbiter podyktował „
jedenastkę ”. I to w ostatniej minucie! Takich wydarzeń się nie
zapomina, za dużo emocji.
PNR – K : - Nie lubimy tego typu historii, choć w tym
przypadku łatwo połączyć pewne fakty. W tabeli wiosny sezonu
1989/90 najlepszym zespołem okazał się noworudzki Piast. Zwraca
jednak uwagę ilość spotkań, które wygrał Raków za bezcenne w
owych czasach 3 punkty. Oczywiście, nie chcemy w tym momencie
umniejszać zasług graczy z Częstochowy, przecież Jan Spychalski,
czy Waldemar Żebrowski prezentowali wysoki poziom sportowy. W
końcowej fazie rozgrywek częstochowianie wygrywali regularnie
różnicą trzech i więcej bramek… Zmierzamy do tego, iż
niezdrowe były to czasy, naznaczone korupcją i ustalaniem końcowych
wyników nierzadko przed rozpoczęciem sezonu. Handlowano meczami na
potęgę. Ale może wystarczy, za dużo nasłuchaliśmy się od
innych rozmówców.
Z wolna zmierzając ku końcowi, chcielibyśmy podpytać, czy nigdy
nie ciągnęło Pana na ławkę trenerską? Niczego sobie piłkarskie
CV, zatem i wiedza do przekazania całkiem spora.
MT : - Parałem się trenerką. Z małym zastrzeżeniem,
sądzę, że także i w tej branży o wielu kwestiach decydują
znajomości. Nawet dziś. Trenowałem Polonię Trzebnica, lecz bez
sukcesów. Rozchodzi się o to, że nie do końca potrafiłem
sprzedać swą osobę w tym, czy innych klubach. Niejednokrotnie
dochodziłem do wniosku, iż po pierwsze – pieniądze zawsze są
magnesem. Po drugie – dobra prezencja i umiejętność snucia
nierealnych wizji przed obliczem prezesa to połowa sukcesu. Przecież
bez poznania zespołu i określenia prezentowanego poziomu ciężko
określić cel sportowy! A po trzecie – życie w zgodzie ze sobą i
własnym sumieniem powinny stanowić wartość nadrzędną. To
znamienne, że gdy dzieliłem się planami zaproponowania swych usług
w kilku klubach, słyszałem od znajomych – „ – Mariusz, to bez
sensu, daj spokój. Decydują inne rzeczy ”. Zraziłem się do
trenerki. Prowadziłem też w Polarze juniorów w Lidze
Dolnośląskiej, przyjeżdżaliśmy również do Nowej Rudy.
PNR – K : - Pamięta Pan, kiedy to było?
MT : - Prawdopodobnie w latach 2001-02. Kończyłem wówczas
grę w Polarze, gdyż złamałem nogę na treningu, bodaj tydzień
przed startem rozgrywek drugiej ligi. Miałem już 36 lat, więc wiek
także zrobił swoje. Trenowałem zatem juniorów i juniorów
młodszych na Zakrzowie, obie te grupy liczyły w sumie około
czterdziestu osób. Całkiem ciekawy materiał ludzki, lecz w
praktyce bywało różnie. Jeden nie przyszedł na trening, kolejnemu
się nie chciało, a jeszcze inny udał się do kina z dziewczyną. W
konsekwencji, z rzeczonych czterdziestu młodych ludzi nagle
pojawiała się grupka piętnastu, ewentualnie dwudziestu.
Pozostawało w ostatniej chwili zmieniać plan zajęć i dostosować
trening do stanu osobowego.
Podchodziłem do pewnych rzeczy zbyt emocjonalnie, być może
momentami aż nazbyt serio.
Grę w piłkę traktowałem w inny sposób. I pewnie czasem nie
potrafiłem pojąć braku zaangażowania młodych ludzi.
Rzeczywistość zweryfikowała me marzenia o trenerce. Szybko
pojąłem, że bez wsparcia odpowiednich ludzi ciężko o
zatrudnienie w lepszym klubie.
PNR – K : - I już ostatnie pytanie. Klubem Pańskiego życia
jest bez dwóch zdań wrocławska Ślęza?
MT : - Oczywiście, grałem tam z przerwami około dziesięciu
lat. Odpowiem jednak przewrotnie : klub życia to Ślęza, największa
przygoda to występy w Piaście, a stabilizacja to Amica Wronki. W
Polarze kończyłem karierę i paskudna kontuzja determinuje me
wspomnienie o klubie z Zakrzowa. O epizodzie w Zawiszy Bydgoszcz wolę
nie pamiętać.
Świetnie się czytało...I jeszcze ta wisienka na torcie o bieganiu na moją ulubioną Górę Świętej Anny :-) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń