niedziela, 2 maja 2021

TO BYŁA PRZYGODA ŻYCIA

Jest jednym z najlepszych strzelców w dziejach noworudzkiego Piasta, kojarzonym przez pryzmat trzecioligowej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych. Imponuje poczuciem humoru, dystansem i dobrą pamięcią. Nie unika odważnych sądów, zdecydowanie broniąc swych racji.

Oto Paweł Hupało, czyli popularny „Piko”.


- Sebastian Piątkowski, Piast Nowa Ruda-Kronika : - Wygląda na to, że w końcu uda się porozmawiać.

- Paweł Hupało : - Szkoda, że jedynie przez telefon. Gdy już będzie normalnie, to zaproszę was na piwo. Posiedzimy, powspominamy. Póki co, musimy poczekać na lepsze jutro.


- Postaram się nie zająć zbyt wiele czasu, w końcu wstajesz bardzo wcześnie.

- To prawda, o trzeciej. Ale nie narzekam. Jakoś trzeba żyć, a na zarobki w Czechach nie mogę przecież narzekać.


- To prawda. A piwo wypiliśmy podczas turnieju dla Stanisława Leśniarka, w marcu 2018 roku.

- Pamiętam, spotkaliśmy się w „Sportowej”.


- I wspomniałeś o rzekomych propozycjach z Motoru Lublin i Bełchatowa.

- Dawne historie.


- Ale jakże ciekawe! Czy istotnie było coś na rzeczy? Wiem jedynie o ofercie z Wałbrzycha, złożonej swego czasu bodaj przez trenera Góreckiego.

- Wszystko się zgadza. Działacze GKS Bełchatów podpytywali o mnie w okresie odbywania służby wojskowej. Niestety, nie wszystko potoczyło się tak, jak chciałem, poza tym – część działaczy spoglądała na te zapytania niezbyt przychylnym okiem. Trochę szkoda, ale przecież nie cofniemy już czasu.


- Kiedyś rozmawiałem z byłym bramkarzem Motoru – Dariuszem Opolskim. Szkoda, że nic nie wyszło z tej przeprowadzki, może po latach wspomniałby o tobie?

- Kto wie? Na przeszkodzie stanęły różne czynniki i ostatecznie pozostałem w Piaście.


- A dziś nie wstawałbyś do Skody o trzeciej nad ranem…

- Raczej nie. Dziś odcinałbym kupony i dobrze się bawił, na przykład ze Świerczewskim!


- Zawsze możesz pobawić się ze … Świerczyńskim!

- Ha, ha, ha! I zauważ, że Andrzej też pracuje w Czechach! Może rzeczywiście coś w tym jest?


- Świerczyński to pierwszy idol?

- Tak, zdecydowanie. Grałem przecież w napadzie, moim zadaniem było strzelanie bramek, więc od najmłodszych lat starałem się podpatrywać najlepszych. Bacznie obserwowałem Andrzeja, przecież jeszcze w drugiej lidze podawałem piłki podczas spotkań Piasta. Wyobrażasz sobie, jak wielka była to frajda dla młodego chłopaka ?


- Mogę się tylko domyślać. Niektórzy porównują cię do legendy Piasta, głównie ze względu na dobrą grę w powietrzu.

- Słyszałem takie głosy. W pewnym sensie stanowiłem kserokopię Andrzeja, właśnie ze względu na bramki strzelane po uderzeniach głową i skoczność. Nie narzekałem także na szybkość.


- A piłka „szukała” cię w polu karnym.

- To również jest prawdą i chyba trochę bramek udało mi się strzelić…



- A skąd wzięła się charakterystyczna ksywka? Dlaczego „Piko” ?

- To banalna historia, jeszcze z czasów dzieciństwa. Po przeprowadzce na osiedle spędzałem całe dnie na zabawach z rówieśnikami. Wychodziłem przed blok, ciągle powtarzając: piko-pako, piko-pako, piko-pako…


- I tak już zostało.

- I to na kolejne pokolenia. Przecież również Oskar odziedziczył ten pseudonim, a żeby było jeszcze ciekawiej – kolejnym „Pikiem” w rodzinie jest mój syn.


- Fajnie, że kontynuuje tradycję.

- Gra w piłkę sprawia mu frajdę i ciekawie się zapowiada. W przeciwieństwie do mnie dużo widzi na boisku, podejmuje też rozsądne decyzje. Co będzie dalej ? Zobaczymy. Na pewno do niczego nie będę go zmuszał, przecież nie o to chodzi. To samo zresztą powtarzał mój ojciec :

- Jeśli chcesz, to graj, a jak nie chcesz, to po prostu nie graj.


- Ojciec bywał na każdym meczu.

- Tak, jego obecność zawsze dodawała mi sił. Wsparcie najbliższych jest przecież bardzo ważne.


- Cieszę się, że rozmawiamy. Na potrzeby Kroniki opisuję właśnie zmagania Piasta w latach dziewięćdziesiątych i wciąż wracają do mnie pewne słowa wypowiedziane przez Przemysława Achrema.

- Cóż takiego powiedział Przemek?


- Od dwudziestu lat zjadamy własny ogon…

- Bardzo dobrze powiedziane. Coś w tym niewątpliwie jest, spójrz przecież skąd pochodzą Zieliński, czy Piątek.


- Otóż to. A przecież w Piaście nigdy nie brakowało utalentowanych chłopaków.

- Masz rację, długo by wymieniać nazwiska i nawet nie o to w tym momencie chodzi. Inna sprawa, że działalność pewnych osób najzwyczajniej w świecie zniechęca do uprawiania sportu. Niektórzy na przykład funkcjonują przy klubie od trzydziestu lat i nie uważam, by przyczyniali się do jego rozwoju.


- A jak wspominasz trzecią ligę?

- Bardzo pozytywnie. Były to inne czasy, przecież gdy świętej już pamięci trener Kozaczka wprowadzał mnie do pierwszego zespołu, w szatni Piasta nie brakowało doświadczonych graczy. Traktowałem ich z szacunkiem, a wchodząc do szatni mówiłem: - Dzień dobry.

Nie było mowy o jakimkolwiek spoufalaniu, byli pewnego rodzaju wyrocznią! Po pewnym czasie, z inicjatywy Bogdana Marchewki, przeszedłem ze starszyzną na „ty”. Boguś to w ogóle wspaniały człowiek, kolejny z drugoligowych jeszcze idoli. Ileż to on przeze mnie nerwów zjadł na tym boisku…


- W okresie gry w juniorach twój brat pokazał mi kiedyś wycinek z dawnej „Gazety Robotniczej”. Nosił w portfelu zdjęcie Bogdana Marchewki!

- Boguś to szczególna postać dla kibiców piłki w Nowej Rudzie. Gra u jego boku była zaszczytem, zazwyczaj brał na siebie dwóch, trzech przeciwników i podawał do mnie. A piłka odbijała się od mojej głowy i wpadała do bramki…


- Głową strzelał też Rafał Fornal.

- A mierzył około 150 cm w „kapeluszu” ! Oczywiście żartuję, ale do olbrzymów przecież nie należał. Kawał piłkarza, niespożyte siły i żelazne płuca.


- I najbliższy przyjaciel.

- Tak, od zawsze. Wciąż jest mi bardzo bliski i żałuję, że znalazł się na życiowym zakręcie.


- Podobno jest już lepiej.

- Ponoć tak, zresztą pozostajemy w kontakcie.


- Byłeś także blisko z Grzegorzem Rakowskim… Dużo opowiadał mi o tobie, Rafale, treningach, czy wyjazdach na obozy.

- Bardzo zasmuciła mnie wiadomość o śmierci Grześka, przecież zaledwie kilka dni przed tym fatalnym wypadkiem przypadkiem spotkaliśmy się w Słupcu. Ciężko w to uwierzyć. A jak trzyma się Paweł?


- Skupia się na treningach i grze, to poukładany chłopak.

- To dobrze, prawdę mówiąc – musi, bo spadł na niego ogromny cios. A żeby daleko nie szukać, kilka tygodni temu zmarł przecież Mateusz z Tłumaczowa, kierownik zespołu Granicy.


- W wieku 27 lat…

- To był dobry chłopak, zawsze uśmiechnięty, skory do żartów, uczynny. Pracowaliśmy razem, tego nie da się opisać słowami…


- Nie znamy dnia, ani godziny. A Radek Druciak?

- Tu też ciężko powiedzieć coś sensownego. Rozmawiajmy lepiej o piłce.


- Masz rację, pozwól tylko, bym pozbierał myśli…

Wracamy do przyjemniejszych tematów, bo przecież w trzeciej lidze walczyłeś nawet o tytuł króla strzelców! Nagrodą był telewizor.

- Niewiele zabrakło, nagrodę zgarnął Mietek Łuszczyński z Moto Jelcza.


- Znany również z występów w Jastrzębiu. Szczerze mówiąc, gdybyś wykorzystywał wszystkie podania od Marchewki wygrałbyś ze trzy telewizory!

- Ha, ha, ha! Nie zaprzeczam, zresztą muszę powiedzieć, że trafnie scharakteryzowaliście mą sylwetkę przy wyborze Jedenastki 75-lecia na stronie Kroniki Piasta.

Czasem nie wykorzystałem prostej wydawałoby się sytuacji, pudłowałem z pięciu metrów…


- … by po chwili zdobyć rzadkiej urody bramkę.

- Coś w tym rzeczywiście było.


- Porozmawiajmy o trenerach. Którego wspominasz najlepiej?

- Przede wszystkim nieodżałowanego Bolesława Kozaczkę, który wprowadzał mnie do poważniejszego grania. Nie mogę natomiast powiedzieć wiele dobrego o Andrzeju Pasku.


- Dlaczego?

- Nie darzyłem go sympatią, prawdę mówiąc - on również nie uważał mnie za swego faworyta. Nawet po latach odczuwam pewien żal, przecież pewnego razu wpuścił mnie na boisko, by … zdjąć po kilku zaledwie minutach. Nie znałem powodów tej decyzji, być może pragnął publicznie mnie upokorzyć, ewentualnie przekazać pewną wiadomość? Jeśli tak rzeczywiście było, muszę przyznać, że dopiął swego. Myślałem , że z żalu pęknie mi serce, a zadrę czuję do dziś, po upływie dobrych dwudziestu lat. Poza tym – nie był to dobry trener. Nazywałem go „katem”, przecież zajęcia polegały najczęściej na monotonnym bieganiu, bez większego sensu. Stara szkoła, wedle powiedzenia : - W p… i na gaz!

Trener Pasek miewał problemy z zaproponowaniem sensownych ćwiczeń czysto piłkarskich, skłamałbym mówiąc, że chodziłem na jego zajęcia z przyjemnością.


- Ktoś jeszcze zapadł w pamięci? Może dla odmiany w pozytywny sposób?

- Ryszard Rosiak, bez dwóch zdań. Szczery, prawdomówny, posiadający własne zdanie i nie owijający w bawełnę. Jeśli sumiennie trenowałeś i przykładałeś się do ćwiczeń, wtedy otrzymywałeś szansę gry. Proste zasady.


- Wszystko się zgadza, tylko ta prawdomówność Rosiaka pozostaje dla niektórych solą w oku. Postrzegany jest przecież jako osoba „ciężka” i „trudna”, najczęściej przez osoby, będące w swym mniemaniu osobistościami tutejszego klubu. Tak to już u nas jest - jeśli mówisz prawdę – jesteś kontrowersyjny…

- I dlatego powtórzę raz jeszcze – pewni ludzie nie powinni funkcjonować w noworudzkiej piłce. Co do Rosiaka, nigdy nie bał się działaczy, zawsze podkreślał swoje zdanie. Posiadał autorytet, trudno zresztą, by było inaczej. No i te jego powiedzenia…

- G… mnie obchodzi, jak to zrobicie. Mecz ma być wygrany!


- Klasyka. A Leśniarek?

- Kapitalny facet. Wchodząc do zespołu seniorów od razu zauważyłem jego autorytet i mocną pozycję w szatni. Stachu trzymał całe towarzystwo „za mordę”, co przy kilkunastu różnych charakterach nie było przecież takie proste. Świetny kolega i dobry trener.

Tylko ten biedny Boguś miewał przeze mnie same zmartwienia. Złoty chłop, niewiele rzeczy mogło wyprowadzić go z równowagi, no, może tylko kolejne pudła Hupały…

Na moje szczęście, zawsze udawało mi się jakąś bramkę strzelić, czasem efektowną, jak Lewandowski!


- No tak, kibic Bayernu to i odpowiednia skala porównawcza. Moim skromnym zdaniem, od czasów van Bastena nie oglądaliśmy atakującego tej klasy.

- Zgodzę się, zauważ na dodatek, iż przez cały czas czyni progres. Rozwija się z korzyścią dla klubu i przede wszystkim reprezentacji. Trafił na odpowiednich ludzi w Bayernie, czy wcześniej w Dortmundzie, umówmy się bowiem, że Klopp nie kontraktuje przypadkowych graczy. A dalej już jakoś poszło. Przesiąkł perfekcjonizmem, niemiecką mentalnością. Osiągnął wiele, chyba nawet wszystko i jest najlepszym piłkarzem na planecie. Bez dwóch zdań.


- Zostawmy już może „Lewego”, bo od początku rozmowy przewija się ten motyw niedoszłych transferów do Motoru i Bełchatowa. Spróbuję delikatnie pociągnąć cię za język…

- A ty znowu swoje!


- To ciekawy watek, również do książki. Informowano cię o tych ofertach, czy może dowiadywałeś się po fakcie?

- Było już „ po herbacie”. Zdawałem sobie sprawę z zainteresowania Górnika, lecz na przeszkodzie stanęła konieczność odbycia służby wojskowej. Służyłem w Straży Granicznej, a ta z kolei podlegała pod MSW. Nie było szans.

W innych przypadkach przeszkodą okazywały się pieniądze. Nie chcę psuć atmosfery i wracać do pewnych zdarzeń, niemniej jednak - pewne osoby zażądały zbyt wysokich pieniędzy. Panowie działacze żyli chyba jeszcze w realiach drugoligowych i na tej podstawie ustalali kwoty potencjalnych transferów. Tymczasem mówimy o latach dziewięćdziesiątych, zmieniających się realiach i słabnącej renomie Piasta. Skończmy już może ten wątek, dodam jedynie, że bardzo zawiodłem się na niektórych osobach.


- Podejrzewam, że także w chwili odejścia z Piasta?

- To zrozumiałe. Spędziłem na Sportowej kilka ładnych lat, strzeliłem parę bramek, pozostawałem do dyspozycji kolejnych trenerów. Tymczasem po sumiennie przepracowanym okresie przygotowawczym usłyszałem, że nie ma dla mnie miejsca w zespole. Niebawem z propozycją transferu zgłosił się Kryształ Stronie, więc wyraziłem wolę przejścia do tego zespołu.

Tymczasem atmosfera wokół mnie gęstniała, a pewien działacz (z zawodu kopalniany telefonista) zapowiedział nawet mojej żonie, że przyczyni się do … zwolnienia mnie z kopalni! Wszystko dlatego, że postanowiłem odejść. Śmiechu warte, naprawdę!


- Mówisz o obecnym radnym?

- Radnym? Chyba…bezradnym! Widziałeś, by zabrał głos podczas sesji Rady Miasta?


- Nie, ale takich przypadków zauważymy niestety więcej. I ktoś przecież wybrał te pożal się Boże lokalne elity…

- Wypada zatem pogratulować wyborcom. Mimo wszystko, w niektórych sytuacjach były telefonista wykazuje aktywność – jego specjalnością stało się tak zwane wazeliniarstwo, poza tym - dobrze odnajduje się we wchodzeniu innym w pewną część ciała. Oczywiście tylko wtedy, gdy widzi potencjalne korzyści. Dajmy już może spokój, nie mam najmniejszej ochoty rozmawiać o panu bezradnym.


- Musiałeś odejść z Piasta?

- Najzwyczajniej w świecie miałem już pewnych rzeczy dość i postanowiłem zmienić klimat. Upadała kopalnia, z pracą też bywało różnie. Przy okazji, jedynie przez grzeczność nie wspomnę o opiniach, jakimi „cieszyli się” niektórzy noworudzcy działacze w Stroniu Śląskim. Przykro było tego słuchać. Gra w Piaście była przygodą życia i może na tym stwierdzeniu poprzestańmy.


- Grałeś jeszcze w Orle.

- Dostałem się tam po sugestiach Stasia Leśniarka. Epizod w Ząbkowicach wspominam z sentymentem, klub był rozsądnie zarządzany, imponowała współpraca z targowiskiem.


- Z uporem maniaka wrócę do lat dziewięćdziesiątych i trzeciej ligi. Kibice pamiętający baraże z Jastrzębiem trochę psioczyli na występy Piasta na trzecim froncie.

- Cały czas wspominano nieudane podejście do pierwszej ligi.

Tymczasem rzeczywistość połowy lat dziewięćdziesiątych była już inna, a w klubie nie przelewało się. Było może i biednie, ale w miarę stabilnie. Zauważ tylko, jak silna była to liga! Pogoń Świebodzin, Lechia Zielona Góra, Jelcz, Promień Żary, Karkonosze… Długo by wymieniać.

A pamiętasz Liberdę w barwach Promienia?


- Pamiętam, wygraliście 2:1 po niesamowitej końcówce.

- A ja strzeliłem mu bramkę, na dodatek z pięciu metrów!


- Gdy Liberda wystawił rękę do góry, sięgała ponad poprzeczkę!

- Tak, to był potężny facet.


- Adamowi Łydkowskiemu brakowało chyba tych kilku centymetrów?

- Chyba tak, ale był bardzo dobrym bramkarzem. Kto wie, może przy wyższym wzroście trafiłby do mocniejszego zespołu?


- Całkiem prawdopodobne. Trochę szkoda, był przecież niesamowicie sprawny. No i te okrzyki : - Piiiikooo!

- Ha, ha, ha! Pamiętam, jakżeby inaczej? Wykopywał piłkę, a ponieważ Piko był szybki, to biegł…


- Przypomniałem sobie pewną historię opowiedzianą przez świętej pamięci Grześka. Podczas pewnego obozu, chyba w lecie, siedzieliście w domku i słuchaliście muzyki. Był to okres, gdy na polskiej scenie zameldował się twór o nazwie Nagły Atak Spawacza.

- Tak, Peja i spółka.


- Nie jestem znawcą gatunku, choć tyle akurat wiem. W jednym z utworów padały słowa:

- Wyjdź z domu i nie patrz za siebie!

Ponoć pewnego razu włączyłeś magnetofon, a gdy a głośników popłynęło wspomniane polecenie … w drzwiach pojawił się trener Pasek!

- Ha, ha, ha! Tak rzeczywiście było, to prawda! A trener swoim zwyczajem rzekł:

- Panowie, zaraz będziecie pompować!


- A pamiętasz mecz ze Stroniem w spadkowym sezonie 1996/97? To było w środku tygodnia, bodaj 1 maja, ale zmierzam do czego innego.

- Chodzi o przygody, które spotkały sędziego Kowalskiego? Międzynarodowego sędziego, tak na marginesie.


- Tak, chodzi właśnie o te zdarzenia.

- Historia z „Maliniakiem” w tle! To w ogóle przedziwna sprawa, przecież Krzysiu słynie z ciepłego usposobienia i odbierany jest jako uśmiechnięty, ciepły człowiek. W meczu, o którym mówimy, stał na schodach i czekał na sędziego. Był jak opętany! Nigdy nie widziałem go tak pobudzonego, z oczu sypały się iskry i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w arbitra. Sceny rodem z sensacyjnego filmu!

Fajnie posiedzieć i powspominać. A tak przy okazji – czy mogę mieć prośbę?


- Śmiało.

- Korzystając z okazji chciałbym wspomnieć o kibicach, którzy zawsze dopingowali nasz zespół. Możemy napisać także o nich?


- Nie widzę problemu.

- Musisz wiedzieć, że wywodzę się z tego środowiska i doping szalikowców, szczególnie na wyjazdach miał dla mnie zawsze duże znaczenie. Śpiewy i okrzyki wyzwalały dodatkową energię, człowiek jakoś tak… dostawał skrzydeł.

Jeśli pozwolisz, chciałbym w tym momencie szczególnie pozdrowić Krzysztofa Stasiewicza oraz jego brata Bartka. Byli obecni praktycznie zawsze, niezależnie od stawki spotkania i przebytych kilometrów.


- Fakt, trzecioligowe wyjazdy do najkrótszych nie należały.

- Otóż to. I mówiąc szczerze, podziękowanie im za doping i przybicie przysłowiowej „piątki” były dla mnie ważniejsze, niż pomeczowe rozmowy z działaczami. Bardzo dziękuję kibicom za te wszystkie lata i serdecznie pozdrawiam. To były piękne czasy.


- A czy ty jeździłeś ma mecze Piasta, lub Śląska?

- Naturalnie, pojechałem nawet na baraż do Jastrzębia.


- O proszę!

- W domu sprzedałem bajkę o jakimś obozie, czy zlocie harcerskim, po czym wsiadłem w pociąg i pojechałem na mecz. Opieką otaczali mnie zwykle nieco starsi koledzy, jak na przykład Artur Kozioł.


- Czyli popularny „Kaza”. Często spotykam go idąc do mamy. Mam zresztą przyjemność znać kilku kibiców z tego niezapomnianego okresu, chociażby Krzysztofa Jadczaka. A „Irysa” pamiętasz?

- Oczywiście. To kolejna historia z gatunku niepotrzebnych i tragicznych. Przecież nie umiera się w wieku 45 lat, będąc na dodatek pozytywnie nastawionym do życia człowiekiem.


- Trafiłeś w sedno. Jarek nie skrzywdziłby nawet muchy…

- Tym bardziej szkoda.


- O tych barażach musieliśmy w końcu wspomnieć. Podejrzewałem, że to kwestia czasu.

- Przecież nie mogło być inaczej. To były niezapomniane chwile, pełne emocji i wzruszeń. A tacy piłkarze, jak Kozłowski, Białczak, czy Kretek naprawdę potrafili grać w piłkę. Musze przytoczyć jeszcze jedno nazwisko, choć z odrobinę późniejszego okresu.


- O kogo chodzi?

- O Przemka Achrema.


- Ale o meczu z Victorią Świebodzice ani słowa…

- Szkoda tej kontuzji. Gdyby nie jego problemy zdrowotne mielibyśmy tu duet wybitnych środkowych pomocników. Wybitnych! Wyobrażasz sobie Przemka i Bogdana grających razem? Byłby to duet na miarę powrotu do drugiej ligi, jestem o tym absolutnie przekonany. Przemek posiadał niesamowite umiejętności techniczne, robił z piłką to, co chciał i zagrywał tam, gdzie chciał. Jego gra wywierała na mnie spore wrażenie.


- Miło się tego słucha.

- Szkoda tylko tej ekstraklasy, brakło przecież tak niewiele. Mecz w Jastrzębiu był brzydki, przypominał szachy. Doskonale jednak wiemy, że pewne decyzje zapadły odgórnie, a i sędzia pomagał gospodarzom. Póki pamiętam, często rozmawiałeś z Erwinem Wojtyłką?


- Tak, dość niespodziewanie obdarzył mnie sporym zaufaniem. I jeśli mam być szczery, brakuje mi tych telefonicznych rozmów. To był cholerny zaszczyt.

- Szkoda, ale cóż, takie jest życie…


- A czy przypominasz sobie pewien mecz jeszcze w juniorach, pomiędzy Karkonoszami Jelenia Góra i Piastem?

- Wygraliśmy u nich bodaj 5:2, nie pamiętam już dokładnie. Sprawiliśmy niespodziankę, bowiem przegrywaliśmy niemal wszystko, a Karkonosze wręcz przeciwnie.


- Podczas rzutów rożnych dla Karkonoszy Piotrek Zając miał prowokować gospodarzy, powtarzając :

- Chłopaki! Szansa, szansa, szansa…

- Za wiele tych szans nie wykorzystali.


- A pamiętasz bramkarza Karkonoszy? Nosił żółty sweter i przezywali go Aumann.

- Jak Raimond Aumann, znany przed laty bramkarz Bayernu. Strzeliłem bramkę w Jeleniej Górze.


- I co powiedziałeś po bramce do Aumann’a?

- Co jest z tobą? Olaf Thon!


- Dobre czasy, prawda?

- Dobre, sypiesz fajnymi anegdotami sprzed lat.


- Tę znam od Ryśka Kurstaka. A napis „Olaf Thon” widniał przez lata na ulicy Radkowskiej w Słupcu, w okolicy dzisiejszego banku. I nawet wiem, kto użył farby w spray’u!

- Ja też wiem…


- A skąd ta miłość do Bayernu?

- W 1987 roku w finale Pucharu Mistrzów spotkały się zespoły Porto i Bayernu. Dość niespodziewanie wygrali Portugalczycy, z naszym Młynarczykiem w bramce. Obecność rodaka nie wpłynęła jednak na me sympatie, od tego momentu liczył się tylko Bayern i tak pozostało do dziś.


- Rozmawiamy prawie półtorej godziny. Ponieważ wstajesz w środku nocy, proponuję powoli kończyć. Prosiłbym tylko na koniec o jakąś śmieszną historię…

- Bardzo lubiłem grać przeciwko Jerzemu Buczyńskiemu z Bielawianki. Na boisku pełna kultura, żadnych złośliwości, a po przypadkowych faulach tradycyjne : - Przepraszam!


- I zawsze w korkotrampkach!

- Tak, niezależnie od pogody, nawet w deszczu! Już po zakończeniu gry pracowałem przez pewien czas w Urzędzie Miasta. Jeździliśmy wówczas do Brennej na okolicznościowe turnieje dla urzędników. Zwykle montowaliśmy silny zespół, z Rosiakiem, czy Marchewką. No i jak pewnie się domyślasz, podczas takich turniejów zwykle organizowano coś w stylu „after party”.


- Może nie będę pytał o szczegóły…

- Mniejsza o nie. Pewnego razu, gdy wracaliśmy już do domu, ujrzeliśmy wystającą z krzaków charakterystyczną, łysą głowę Buczyńskiego.

Stanęliśmy jak wryci, a po chwili rozległ się potężny głos byłego obrońcy Bielawianki:

- Marchewa! K…, jak ja nie lubiłem u was grać!











1 komentarz: