czwartek, 21 kwietnia 2022

OBROŃCA GRAJĄCY PO ANGIELSKU

 W plebiscycie na najbardziej sympatycznego piłkarza w dziejach Piasta zająłby miejsce w ścisłej czołówce. Rozmowy z Krzysztofem Pasiutem to zawsze spora przyjemność i nie inaczej było tym razem.

Zapraszamy.

- Piast Nowa Ruda – Kronika : - Przyjemnie u pana.

- Krzysztof Pasiut : - Dziękuję. Dobrze mi się tu mieszka, choć doprowadzenie domu do obecnego stanu wymagało wiele trudu.


- A Rafał używa sygnału dźwiękowego, gdy przejeżdża szynobusem.

- To prawda, to taki jego zwyczaj.


- Dobrze grał w piłkę.

- I jak tak uważam, choć z występami w Legnicy związany jest pewien niedosyt. Świeczkę zgasił mu trener Nemec, który twierdził, że nie pasował mu do koncepcji. Nie wychwalam Rafała z oczywistych względów, staram się tylko, aby była to realna ocena jego potencjału. Mimo niepowodzeń starał się nie narzekać na swój los, dobrze spisywał się w zespole rezerw. Szkoda, że tak się to wszystko potoczyło, ale to już historia.


- Paolo Sousa nie był przekonany do Szymańskiego.

- A ten zagrał kapitalny mecz ze Szwecją. Różnie w życiu bywa, o czym doskonale wiecie.


- Chcielibyśmy zacząć od pewnego meczu. Miał pan zaledwie 20 lat, gdy do Nowej Rudy zawitał łódzki Widzew.

- A pogoda spłatała figla.


- To prawda.

- I na dodatek Zbyszek Październiak nie miał najlepszego dnia. Mówiąc wprost – spalił się psychicznie. Było to dość zaskakujące, bo w ligowym meczu w Kluczborku bronił znakomicie. Wygraliśmy 1:0, głównie dzięki świetnej postawie naszego bramkarza.


- Wiemy nawet kto strzelił tę jedyną bramkę!

- Dobrą macie pamięć. Piłka dość długo leciała w moim kierunku, odbiła się i jakoś wpadła. Natomiast to, co wyprawiał Zbyszek nie mieściło się w głowie! Bronił w nieprawdopodobnych sytuacjach. Tymczasem w meczu z Widzewem zawiódł na całej linii i szybko został zmieniony. Rzadki to przypadek, by po niecałym kwadransie dokonywała się zmiana w bramce. W meczu z Widzewem Październiak wytrwał zaledwie do 12. minuty, a zastąpił go Leszek Kuraś.


- Świętej już pamięci.

- Niestety. To był pojedynek bez historii, dwie bramki Leszczyka i wolny Dziekanowskiego pozbawiły nas złudzeń. Psychicznie nastawiałem się na pojedynki z Włodzimierzem Smolarkiem, ale ten nie przyjechał do Nowej Rudy. W zamian oddelegowano mnie do krycia Jerzego Leszczyka.


- No to za wiele pan nie ugrał…

- Nie da się ukryć.


- Przyjmijmy zatem, że szykował się pan na Smolarka!

- Ha, ha, ha! Niech i tak będzie. Pierwsze skojarzenia to jednak zwały śniegu leżące wokół boiska, mnóstwo ludzi oraz kopalniane taśmy na bieżniach. Nie ma co ukrywać, było to prawdziwe święto futbolu w naszym mieście.


- Pojawił się dreszczyk emocji?

- Nie. I muszę powiedzieć, że wychodząc na boisko nie bałem się nikogo. Obrońca musi być twardy, bo bez tego ani rusz. Oczywiście, czasem bywało różnie, jak to w piłce. Jednak nie robiło mi specjalnej różnicy, czy grałem przeciwko Dziekanowskiemu, czy piłkarzowi z trzeciej, albo czwartej ligi. Boisko weryfikuje wiele, to tam wychodzi charakter człowieka.


- W tej trzeciej lidze też nie brakowało uzdolnionych piłkarzy. Taki Samek z Bielawianki grać w piłkę potrafił.

- I to jak! Świetny zawodnik. Bielawianka lat dziewięćdziesiątych to jeszcze Jerzy Buczyński, charakterystyczny obrońca ogolony na zero. Co ciekawe, grał zawsze w korkotrampkach.


- Nie lubił Piasta.

- Macie rację.


- A pamięta pan mecz w Stroniu i awans zespołu rezerw do trzeciej ligi?

- Jak mógłbym zapomnieć, przecież losy awansu ważyły się do ostatnich minut meczu. Na trybunach pojawili się piłkarze z Ząbkowic, których urządzał remis.

W końcówce strzeliłem bramkę, która zadecydowała o zwycięstwie 2:1. Otworzyliśmy szampana, a prezes Drożdż był strasznie zły.


- Awans wywalczyliście trochę na przekór władz klubu.

- Naturalnie, bo jak wiadomo wyższa liga generowała trochę inne koszty.


- Tym samym w sezonie 1987/88 pierwszy zespół toczył walkę o awans do ekstraklasy, a druga drużyna występowała w trzeciej lidze…

- Trudno w to uwierzyć, lecz tak rzeczywiście było.


- Pytanie, które paść musi, dotyczy Maliniaka.

- Wymyślił go Braja, podczas mistrzostw Polski szkół górniczych w Zabrzu. W pewnym momencie otrzymaliśmy rzut karny. Ponieważ nikt nie kwapił się do strzału, za namową starszych kolegów podszedłem do piłki. Uderzyłem nad bramką, jednak nie aż tak wysoko, jak przestawia to trener. Ta historia zaczęła jednak żyć własnym życiem, skoro piłka ponoć poleciała „w maliny”, zostałem ochrzczony właśnie Maliniakiem. Przyzwyczaiłem się do niego tak bardzo, że używam go nawet w korespondencjach mailowych.


- A ile jest prawdy w opowieściach o bieganiu stu okrążeń wokół stadionu na Sportowej?

- 100 procent.


- Pan wybaczy, ale to chyba niemożliwe…

- A ja wam mówię, że możliwe! I żeby była jasność – były to 102 okrążenia, bowiem Braja zarzucił mi oszustwo przy liczeniu. A wszystko w okolicznościach dość specyficznych – przy ponad 30 stopniowym upale i w sąsiedztwie sporej grupy ludzi kąpiących się w basenie.


- Czym podpadł pan trenerowi?

- Grałem wtedy w juniorach, a złapał mnie na paleniu papierosów. To bieganie było koszmarem, kosztowało mnóstwo wysiłku, do tego stopnia, że w trakcie biegu… jadłem chleb! Byłem wykończony, tego nie da się opisać słowami. A już po wszystkim usnąłem pod prysznicem …


- Jeśli się dobrze zastanowić, to przebiegł pan dystans podobny do maratonu!

- Mniej więcej. Zapamiętam to do końca życia. Inna sprawa, że należałem do osób ambitnych. Gdy swego czasu nie przyjęto mnie na trening rozpłakałem się z bezsilności. Chciałem trenować, gra w piłkę była najważniejsza. A w domu też się przecież nie przelewało.

Ojciec hodował króliki, więc pomagałem jak mogłem. Wracając ze szkoły musiałem najpierw zerwać dwa worki trawy, a dopiero później udawałem się na trening. Z tego powodu zdarzały się spóźnienia, a wtedy trzeba było wybiegać swoje na bieżni, nim dołączyło się do kolegów.


- Ale chyba nie sto okrążeń?

- Ha, ha, ha! Nie, zwykle kończyło się na czterech, pięciu. Ale wiecie co? Człowiek cieszył się, że grał. Kopanie piłki nawet na mało przyjemnym boisku przy noworudzkim liceum sprawiało frajdę. To zresztą tam zwrócił na mnie uwagę Eugeniusz Gruszka.


- Rozumiemy, że pan Eugeniusz to pierwszy trener?

- Nie, zaczynałem grać u Stasia Szymury.


- Tylko pozazdrościć.

- Nie dziwię się takiej reakcji, bo wspominam go bardzo ciepło. Te początki wyglądały inaczej niż dziś – na zajęciach pojawiało się 30 – 40 kandydatów na młodych piłkarzy i trzeba było się jakoś zaprezentować. O przydatności decydował między innymi konkurs żonglerek oraz inne ćwiczenia. Niektórzy odpadali. Pewnego razu, właśnie na dawnym boisku przy „ogólniaku” podszedł do mnie Gieniu Gruszka, mówiąc:

- Chłopaczku, pozwól do mnie na chwilę.

A dalej to już jakoś poszło, niebawem poszedłem na pierwsze zajęcia w klubie.


- I przez całe lata pozostał pan wierny Piastowi.

- I nie żałuję, bo nie miałem zapędów by szukać szczęścia gdzie indziej.


(nasz rozmówca podczas obozu w Wieruszowie, lipiec 84')

- Ale oferty były.

- Tak, mogłem odejść do Górnika Wałbrzych, czy Motoru Lublin. Nie zdecydowałem się na transfer, bo tu był mój dom, miałem dziewczynę, a później żonę…

Jako ciekawostkę podam fakt, że pewnego razu otrzymałem nawet powołanie do reprezentacji Polski juniorów. Radosne wieści przekazał mi trener Braja, ale trochę…zbagatelizowałem całą sprawę.


- Miło się słucha pańskich wspomnień.

- Bo wiele zawdzięczam temu klubowi. Przeżyłem w nim sporo radosnych chwil.


- Tym bardziej nam przyjemnie. Znajdziemy przecież i takich, którym kopalnia, czy klub zapewniły godziwe warunki życia, a którzy dziś, mówiąc oględnie – plują na Piasta…

- Nigdy nie żałowałem, że akurat tak potoczyły się moje losy. Nowa Ruda to moje miejsce na ziemi. Pamiętajcie, że w Piaście doświadczyłem wiele, byłem świadkiem sukcesów, jak i pogrążania się w przeciętności. W tak zwanych złotych czasach piłkarzom nie brakowało niczego, dość powiedzieć, że górnicze wypłaty odbieraliśmy bez konieczności zjazdu na dół. Tak się to odbywało. Później sytuacja znacznie się pogorszyła – czasem wychodziło się na boisko tylko dla własnej satysfakcji. Sami widzicie, że różnie się to układało. Niemniej, są to wyłącznie pozytywne wspomnienia.


- Pomimo braku występów w drugiej lidze?

- Mimo tego, choć nie mnie oceniać decyzję Erwina Wojtyłki. To on zrezygnował z moich usług, wolał otoczyć się piłkarzami kupionymi z innych regionów Polski.


- Był pan w idealnym dla piłkarza wieku.

- Nie zyskałem jednak uznania i należało się z tym pogodzić. Nie należałem wprawdzie do wirtuozów techniki, lecz braki nadrabiałem walecznością. Hołdowałem zasadzie:

- Albo chłop, albo piłka…


- Stara szkoła!

- Bo tak się kiedyś grało. W końcówce kadencji Tadeusza Nowaka doznałem kontuzji. Było to wiosną 1985, graliśmy z Pafawagiem. Czasami się zastanawiam, czy nie zaważyła ona na decyzjach podejmowanych już przez kolejnego szkoleniowca? Ale to takie gdybanie, czasu przecież nie cofniemy.


- Z Pafawagiem opuścił pan boisku w 30.minucie. Przegraliśmy 0:3.

- Wszystko się zgadza. Zerwałem wiązadła.


- Wiązadła? To jakim cudem pojawił się pan w składzie już trzy kolejki później w meczu z Carbo Gliwice?

- W trzeciej lidze musiał grać młodzieżowiec, więc najprawdopodobniej otrzymałem końską dawkę środków przeciwbólowych, jakąś blokadę i tak wyszedłem na boisko…

To w Gliwicach było specyficzne, trochę małe jak na realia trzeciej ligi.


- I położone przy drodze.

- Tak.


- Ma pan w zanadrzu więcej takich rewelacji?

- Nie, ale mogę opowiedzieć zabawną historię. Graliśmy kiedyś w Dzierżoniowie, trenerem był Ryszard Rosiak. Skończyło się remisem.


- Jeśli za Rosiaka to chodzi o remis 1:1 w sezonie 1995/96?

- Jakoś tak, to były pierwsze kolejki tego sezonu. Ale słuchajcie dalej. Graliśmy w najlepsze, często dochodziło do spięć pod naszą bramką. A ja przez cały czas miałem wrażenie, że od jednego z kolegów śmierdzi … wódką. Nie dawało mi to spokoju. W końcu zorientowałem się, który z młodszych kompanów spędził poprzednią noc na imprezie. Gdy piłka wyszła na rzut rożny dla Lechii, powiedziałem mu prosto z mostu:

- Jeśli przegramy ten mecz to pójdę i cię podp…!


- Czyli w tak zwanym języku piłkarskim. Jak zareagował kolega?

- Trochę się przestraszył, ale odpowiedział: - Zrobię wszystko, żebyśmy nie przegrali tego meczu!


- Miał szczęście, że skończyło się remisem. Nasłuchałby się w szatni od pana, Bogdana Marchewki, czy Adama Łydkowskiego.

- Strasznie się zirytowałem, bo nie zdarzały mi się podobne wyskoki. A Łydkowski zagrał wtedy kapitalny mecz, bronił praktycznie wszystko co leciało w kierunku naszej bramki.


- A dziś osiąga imponujące rezultaty na przekór sporej grupie nieprzychylnych osób.

Bywają i tacy, którzy regularnie krytykują Łydkowskiego, by nie szczędzić mu internetowych pochwał przy okazji kolejnych awansów Słowianina…

- To niestety prawda. Pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie zmienić. Nieżyczliwych nie brakuje, a niektórzy nawet nie starają się ukryć niechęci. Tylko czy to jego wina, że prywatny sponsor wykłada środki na rozwój piłki w Woliborzu?


- A wie pan, że to dobre pytanie?

- W tym morzu zawiści przydałoby się trochę umiaru. Osobiście bardzo „Łydka” szanuję, przeżyliśmy wiele wspólnych chwil i do dziś mamy dobre relacje. Adam wykonuje solidną pracę, co skutkuje dobrymi wynikami.


- Nieśmiało przypomnimy, że i na ławce Piasta radził sobie całkiem dobrze.

- To prawda, wystarczy przypomnieć na którym miejscu zostawił zespół w chwili odejścia. A jeśli już tak sobie rozmawiamy, to uważam, że Nowej Rudzie powinna zagościć piłka na trzecioligowym poziomie. Oczywiście bez mocarstwowych planów, z mierzeniem sił na zamiary. Ale lokata w okolicach 10-12 miejsca byłaby jak najbardziej do przyjęcia.


- Jak Piast Żmigród?

- Mniej więcej. Niestety - doskonale wiecie, od czego zależy sukces w sporcie. Kto ma pieniądze, ten rozdaje karty. Kto wie, może i w Piaście pojawi się kiedyś bogaty sponsor gotów zainwestować w klub? Chciałbym tego doczekać. Obawiam się tylko, że wiele musiałoby się zmienić, a niektórzy musieliby pożegnać się ze stanowiskami. Nie ciągnijmy jednak tego wątku.


- Ma pan rację, tak będzie lepiej. To kiedy zadebiutował pan w pierwszym zespole?

- Wcześnie, miałem wtedy 16, albo 17 lat. Mecz był w Kłodzku, strasznie mnie tam poturbowali.


- Wszystko się zgadza. Dokładnie 31 października 1981. Spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem.

- Tak właśnie myślałem.


- A największy postęp zanotował pan u Tadeusza Nowaka.

- Czułem się wtedy znakomicie. Nowakowi podobał się mój styl, przez co zyskałem kolejny oryginalny pseudonim – McFarland. Trener wymagał, bym kopał piłkę lewą nogą, co początkowo sprawiało mi trudności. Z czasem doszedłem do całkiem niezłej wprawy, na tyle, że występowałem jako lewy obrońca. Nowak to pozytywne wspomnienia, cenił mą nieustępliwość i twardą, bezkompromisową grę.

Po latach dowiedziałem się, że planował nawet umieścić mnie w Legii. Chciał, abym podczas służby woskowej trafił do stolicy:

- Żałuję, że wtedy cię nie puściłem, ale byłeś mi potrzebny tu, na miejscu! – przyznał swego czasu. Jego zdaniem grałem tak, jak w lidze angielskiej.


- Czyli?

- Faul zaczynał się w chwili ataku powyżej kolan. Atak poniżej był czystym zagraniem…


- No tak… Podczas rozmowy towarzyszy nam pies Puszek. Ile ma lat?

- Dziewięć. Po śmierci poprzedniej właścicielki wiódł „pieskie” życie, błąkał się bez celu.


- Lepiej trafić nie mógł!

- To była decyzja córki, która postawiła mnie przed faktem dokonanym. Pewnego dnia oznajmiła:

- Tato, bierzemy psa! Za pół godziny przyjedzie pewna pani!


(Puszek polubił Sebastiana od pierwszego szczeknięcia)

- No i został.

- I natychmiast stał się oczkiem w głowie. Jest bardzo wdzięczny, to taka „przylepa”, nie odstępująca mnie na krok. Dobrze się stało, bo wniósł wiele radości po niespodziewanym odejściu żony.


- Smutna to historia…

- Strasznie przeżyłem jej śmierć. Była osobą aktywną, bardzo lubianą przez ludzi.


- To prawda. Małżonkę znali wszyscy noworudzianie.

- Zdarzało się, że idąc po ulicy przez cały czas odpowiadała na pozdrowienia przechodniów. A ja co chwilę pytałem:

- Kto to był?

Sam pogrzeb pamiętam jak przez mgłę, była to ogromna trauma. Niewiele kojarzę, wiem tylko, że przybyło mnóstwo ludzi, a dawni koledzy z boiska zjawili się niemal w komplecie. Czasem słyszę głosy:

- Zdejmij już obrączkę, postaraj się ułożyć życie od nowa…

Nie zamierzam tego robić, obrączka będzie ze mną do końca. Nie mam również ochoty z nikim się wiązać.


- Ważne, że jest dla kogo żyć…

- Tak, jestem dziadkiem i spełniam się w tej roli. Powoli dochodzę do siebie, choć na początku bywało różnie. Nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca, był to fatalny okres.

Wszystko ucięło się tak nagle, skończyło bezpowrotnie. Życie pisze różne scenariusze, na które nie jesteśmy przygotowani. Daleko zresztą nie musimy szukać.

A śmierć małej Lenki? W wieku 4 lat? To dopiero tragedia…


- W tym przypadku brakuje słów…

- Nie wyobrażam sobie, co czują teraz rodzice. Nie poszedłem nawet na pogrzeb, trochę ze strachu, bo tylko bym się rozkleił… Nie chciałem patrzeć na cierpienie rodziny.

Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie. Popatrzcie chociażby na Ukrainę. Bestialstwo wraca z podwójną mocą, wystarczy włączyć telewizor, czy spojrzeć do Internetu. Wierzyć się nie chce, to jest po prostu nie do opisania.


- Niestety. Zmieniając temat, musimy się do czegoś przyznać.

- Co macie na myśli?


- Mówiąc wprost, cieszymy się, że znalazł pan czas na tę rozmowę. Jest pan osobą kojarzącą się zdecydowanie pozytywnie.

- Czy ja wiem? Nie mnie oceniać, należę raczej do tych ugodowych.


- Ale w rankingu najsympatyczniejszych piłkarzy Piasta byłby pan w ścisłej czołówce.

- Ciekawe tylko, czy sędziowie myślą tak samo?


- Mimochodem przywołał pan pewną historię. Był więc taki mecz w sezonie 1998/99…

- Trochę mnie podpuszczacie, ale wiem o co chodzi. Najciekawsze jest to, że nikt wtedy niczego nie zauważył, o czym przekonywał mnie nawet dzielnicowy.


- Na tym polegała cała sztuka!

- Byłem kapitanem zespołu, a w meczu z Inkopaxem otrzymałem drugą żółtą kartkę za… dyskusję z sędzią. Paranoja! Nie miałbym pretensji, gdyby wyrzucił mnie z boiska za faul. Ale za rozmowę? Zirytowałem się strasznie.


- Na tyle, że czekał pan na sędziego Wójtowicza już od 55. minuty meczu.

- Dziś sam się z tego śmieję, ale już po wszystkim musiałem się gęsto tłumaczyć. Jeździłem nawet na komisję do Kamiennej Góry.


- Gratulujemy również wyboru do Jedenastki 75-lecia. To jedna z tych nominacji, które nie budzą żadnych wątpliwości.

- Jestem zadowolony, że udało spotkać się w szerszym gronie. Każdy z byłych zawodników to osobna historia, mamy wiele wspólnych wspomnień, a najczęściej widujemy się na pogrzebach.

Było naprawdę fajnie. Pośmialiśmy się, powspominaliśmy stare czasy. Zastanawiam się tylko nad postawą pewnego jegomościa, który wychwalał mnie tego dnia pod niebiosa. Przez całe lata zarzucał mi różne rzeczy, a o szacunku nie było mowy…


- W jego przypadku to nic nowego. Słynie nie tylko z bezwstydnego … kupczenia efektami cudzej pracy, ale przede wszystkim z notorycznych kłamstw. To chyba nie przypadek, że zasłużone dla Piasta postaci nazywają go „szują”, czy „dziennikarzem-kłamcą” ?

- To rzeczywiście dziwne. Nie raz i nie dwa obrabiał mi pewną część ciała, a nagle okazało się, że coś dla tego klubu zrobiłem? Dobre sobie, naprawdę. W dodatku wychwalał mnie na uroczystej akademii, wśród wielu zaproszonych gości! Szkoda słów. Jak już mówiłem, jestem człowiekiem ugodowym, można mnie obrażać, czy nawet napluć w twarz. Byle nie za często. Fakty są takie, że zawsze dawałem z siebie wszystko! Czasem na przekór tak zwanym fachowcom. Nie macie nawet pojęcia, ile razy żona namawiała mnie, bym skończył z piłką i poświęcił czas rodzinie! Wtórował jej Rafał. Czułem się jednak odpowiedzialny za losy zespołu, przez lata stałem się jednym z najbardziej doświadczonych. Szkoda nerwów na dalsze opowiadanie. A skoro niektórzy uważają, że mam krótką pamięć, to może niech tak zostanie. Zapewniam, że jest inaczej.


- Zmieńmy temat. Rzeczywiście szkoda słów.

- Tak będzie najlepiej.


- Ale w dalszym ciągu nie będzie przyjemnie, bo pożegnanie z klubem powinno odbyć się na innych zasadach…

- Było to u progu spadku z IV ligi, wiosną 2000 roku. To wtedy trener Braja zarzucił mi, że zostawiam zespół.


- Mówił jeszcze, że za pana przykładem poszli inni.

- To nie do końca prawda, bo akurat mój rówieśnik Mariusz Stelmach kontynuował grę.


- O co więc poszło?

- Miałem już 36 lat, gdy ówczesny dyrektor klubu oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu:

- Musisz grać!

Odparłem, że niczego nie muszę, a jedynie mogę. Na dodatek dla przyjemności, bo powoli schodziłem ze sceny. Wywiązała się dyskusja i od słowa do słowa stwierdziłem, że moja dalsza obecność nie ma większego sensu. Podziękowałem za grę.


- A pamięta pan awans do trzeciej ligi w sezonie 1983/84?

- Pamiętam, na wiosnę byliśmy nie do zatrzymania.


- Tak rzeczywiście było, bo wygraliście prawie wszystkie mecze! Tylko jeden, z Polonią Bystrzyca, zakończył się remisem. Ale zmierzamy do czego innego, mianowicie – wśród strzelców bramek przewijają się dwa nazwiska.

- Sylwek Wandzel i nieżyjący już Jurek Turoń.


- Otóż to! Strzelali, aż miło.

- Z Sylwkiem grałem kiedyś w kadrze juniorów Dolnego Śląska. A co do Jurka -

był niesamowity! Grał z nieprawdopodobną swobodą, imponował inteligencją i wyszkoleniem technicznym. Pamiętajmy, że przed przejściem do Piasta grał między innymi w Radomiaku. Już ten fakt ukazuje skalę jego talentu.


- To najlepszy gracz, z którym występował pan w Piaście? Czy mimo wszystko Marchewka?

- Trudno mi się do tego odnieść. Boguś był wspaniały! Zostawił na Sportowej wiele zdrowia, a przecież pytały o niego kluby z ekstraklasy. Gdyby tylko zdecydował się na transfer, zaszedłby bardzo daleko. On jednak wolał zostać i chwała mu za to.


- Chyba powoli zapominamy, że przybył ze Ślęzy Wrocław. Pan Bogdan traktowany jest jak „swój”. To nasza duma i sława, prawdziwy bohater!

- I zauważcie, że wszyscy wypowiadają się o nim z szacunkiem.

To rzadka sytuacja, ale Boguś zasłużył na dozgonny szacunek kibiców, czy piłkarzy. W podobnym tonie mówią Karol Ulatowski, „Łydek”, czy Stasiu Leśniarek.


- Ten ostatni jest z kolei oceniany różnie.

- Wszystko przez pryzmat charakteru. Stasia należy zaakceptować takim, jakim jest. Cieszę się, że czuje się lepiej, bo z jego zdrowiem było w pewnym momencie kiepsko.


- To jeszcze dwa słowa o sezonie, który nie daje nam spokoju. Chodzi o edycję 1991/92.

- Trenerem był Andrzej Pasek, który przejął pierwszy zespół po półfinałach Mistrzostw Polski z juniorami.


- Tak, te półfinałowe zmagania odbywały się w Zabrzu latem 1991 roku.

A po rundzie jesiennej w tabeli dolnośląskiej trzeciej ligi zajmowaliście wysokie 3. miejsce. Z realną szansą na powrót do drugiej ligi.

- Graliśmy dobra piłkę, zespół wzmocnili utalentowani juniorzy. Traciliśmy mało bramek.


- Ma pan rację. W pierwszych ośmiu kolejkach Adam Łydkowski zachował czyste konto. Otrzymał nawet nagrodę pieniężną w wysokości bodajże 200 tys. starych złotych.

- Pierwsze bramki straciliśmy w dziewiątej kolejce w Polkowicach, a tydzień wcześniej wygraliśmy z rezerwami Śląska 3:0. Zdobyłem nawet bramkę.


- I dwie Andrzej Świerczyński z rzutów karnych. Dlaczego zatem wiosną wszystko się popsuło i nadzieje prysły, niczym mydlana bańka?

- Żebym to ja wiedział? W rundzie rewanżowej zawiedliśmy na całej linii, pogubiliśmy wiele bezcennych punktów.


- Szlag by to trafił…

- Udana jesień rozbudziła apetyty kibiców. Mogło być lepiej, co mogę więcej dodać?


- Ewentualnie tylko to, że powinno być lepiej… A pamięta pan jeszcze pojedynki z Andrzejem Puchaczem, ojcem Tymoteusza?

- Zapadł mi w pamięci. Bardzo nieprzyjemny napastnik, wymagający stałej uwagi w kryciu. Strzelał sporo bramek dla Pogoni Świebodzin, do tego dobrze trzymał się na nogach. Potrafił grać, bez dwóch zdań.


- Ale Turoń był lepszy?

- Turoń był z innej półki. To teraz ja zadam pytanie – kojarzycie może Hermana, tego kibica, który zawsze stał za płotem? Przed chwilą rozmawialiśmy o Leśniarku i coś mi się akurat przypomniało.


- Tak, kojarzymy go. Kibicował rywalom i cieszył się z porażek. Przypominają się okrzyki:

- Marchewka, ty patałachu!

- To jeszcze nic, bo upodobał sobie także Leśniarka. Czasem podczas meczu słyszeliśmy głośne:

- Leśniarek, ty ch…!

A Stachu, jak to zresztą on, bardzo się wtedy irytował.

- Zaraz do niego pójdę i mu przy…! – mawiał w takich momentach.


- Dziś jednym z bardziej charakterystycznych kibiców jest pan Tadek, mieszkający naprzeciw bramy stadionu od strony ulicy Fredry.

- To kolejna charakterystyczna postać. Co by nie mówić, jest dość specyficzny…


- Nie da się ukryć. Pan Tadek to postrach ekspedientek w tutejszych sklepach spożywczych. Znany jest z długich monologów oraz powiedzenia:

- Dobry! Dobry, czy niedobry?

- No tak, wszystko się zgadza. Ma „swój świat”, ale generalnie jest nieszkodliwy i nikomu krzywdy nie robi.


- Oczywiście, wspominamy o nim w ramach ciekawostki. A już na koniec życzymy samych dobrych dni, panu Tadkowi również. Było nam bardzo miło, dziękujemy za rozmowę.

- Dziękuję. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz