sobota, 4 lutego 2023

ZAWSZE BĘDĘ SZANOWAŁ PIASTA!

 W plebiscycie na „Jedenastkę 75-lecia” na oficjalnej stronie wybrany został najlepszym bramkarzem w dziejach klubu. Mimo niezbyt imponujących warunków, imponował skocznością i refleksem, bywał też wybierany do „Jedenastki kolejki” III ligi dolnośląskiej, ogłaszanej przed laty przez Słowo Sportowe.

Adam Łydkowski jest postacią wzbudzającą spore kontrowersje. Pod adresem zasłużonego bramkarza padają zarzuty o działaniu na niekorzyść Piasta.

W długiej rozmowie staraliśmy się przekonać pana Adama do wyłożenia swoich racji, z różnym skutkiem.

Zgodnie z jego wolą kilka wątków nie ujrzało światła dziennego.

Czy czujemy niedosyt?

Zdecydowanie nie, bowiem rozmowa odbyła się na zasadach wzajemnego szacunku. Choć Adam Łydkowski unikał kategorycznych sądów, zaimponował dobrą pamięcią i dystansem.

Zapraszamy.


Piast Nowa Ruda-Kronika: - Chyba nie wiemy od czego zacząć.

Adam Łydkowski: - A ja zastanawiam się, czy może powinienem czegoś się obawiać?


- Wręcz przeciwnie. Rzadka to jednak sytuacja, by zasłużony zawodnik wzbudzał tak wielkie kontrowersje.

- Na pewne rzeczy nie mamy wpływu, ale chciałbym abyśmy rozmawiali tylko o mej przygodzie z piłką w roli bramkarza.

To tyle na dobry początek.


- Przygodzie? Jak na noworudzkie standardy była to udana kariera!

- W noworudzkich realiach karierę zrobił Bogdan Marchewka, który zakotwiczył tu na długie lata. A jeśli chodzi o mnie – dałem od siebie tyle, ile mogłem.


- Zdaje pan sobie sprawę, że chcielibyśmy poruszyć również mniej przyjemne wątki?

- Oczywiście, ale nie mam ochoty odnosić się do nieporozumień na linii Nowa Ruda-Wolibórz. Nie czas i nie miejsce, to raz. A dwa - chciałbym zostać zapamiętany tylko przez pryzmat występów w Piaście. Spędziłem tam kawał życia, ten klub zawsze będzie mi bliski. Rozmawiajmy o piłce i o tym, co było kiedyś.


- No to zburzył pan całą koncepcję…

- Uwierzcie na słowo, że nie chcę przekraczać pewnych granic.


- W takim razie zacznijmy może od … makiety w dawnym domku klubowym? Musimy trochę improwizować. Może być?

- Może, tym bardziej, że była imponująca.


- Podobnie jak okres prezesury Ryszarda Najsznerskiego.

- Naturalnie. I po latach możemy żałować, że panu Najsznerskiemu nie udało się doprowadzić pewnych projektów do końca.

Mimo wszystko obiekt w Słupcu i cała infrastruktura robią wrażenie. Widzieliście pewnie filmik, który pojawił się na YouTube?


-Tak, udostępnił go między innymi pan Ulatowski.

- I trzeba sobie jasno powiedzieć, że mamy się czym pochwalić.


- Pan też bywa wychwalany w Internecie, szczególnie po kolejnych awansach Słowianina.

- Różne rzeczy czytam na swój temat, różne rzeczy słyszę.

Z tych ciekawszych historii, obiło mi się o uszy, że po awansie do IV ligi rozbijaliśmy się w Woliborzu … dorożkami!

Są to zawistne i złośliwe uwagi, zresztą zupełnie niepotrzebne.

Ale to na marginesie. Nie ciągnijmy tego wątku, bo nie ma to większego sensu.


- Skoro tak, to cofnijmy się w czasie. Najlepiej do gry w juniorach i pierwszych prób przebijania się do seniorskiej piłki.

- Po ukończeniu wieku juniora trafiłem do Nysy Kłodzko, a do Nowej Rudy powróciłem po awansie rezerw do III ligi. W Kłodzku nie zabawiłem długo, pamiętam, że dojeżdżałem tam wspólnie z Krzysiem Mazurkiewiczem i Bogdanem Juśkiwem. Idąc dalej - w sezonie 1987/88 drugą drużynę objął Bronisław Przygrodzki, a zająłem miejsce w bramce. W trzecioligowych rezerwach debiutowałem meczem w Kluczborku.

(W miejscu, które kochał i w którym czuł się jak ryba w wodzie)

- Rezerwy grały w trzeciej, a pierwszy zespół w drugiej lidze…

- Dziś to nie do pomyślenia, ale rzeczywiście tak było.


- Autor awansu rezerw - Wiesław Braja, zawsze mówi o panu z szacunkiem i sympatią.

- Z wzajemnością, choć muszę przy okazji powiedzieć kilka ciepłych słów o nieżyjącym już Przygrodzkim. Postawił na mnie, choć konkurencja była naprawdę duża. W pierwszym zespole byli przecież Kretek, czy Darek Szeja, a w drugim chociażby Leszek Kuraś.


- Również świętej już pamięci.

- Niestety. W drugiej drużynie nie brakowało utalentowanych, bo wystarczy wspomnieć takie nazwiska, jak Sławek Drąg, Krzysiu Pasiut czy Tadziu Rudziński. Mieliśmy naprawdę zdolnych chłopaków.


- Którzy nie znajdowali uznania w oczach Wojtyłki.

- No właśnie. Umówmy się, że taki Krzysiu Pasiut z powodzeniem poradziłby sobie w drugiej lidze. Niewielu otrzymało tę możliwość, choć sportowy awans zaliczył między innymi Grzesiu Klim.


- Czy ten brak zainteresowania nie powodował frustracji? Podejmował pan jakieś kroki w poszukiwaniu innego klubu?

- Swego czasu razem z Jasiem Kobryńczukiem byliśmy blisko przenosin do AKS-u Niwka. W zasadzie wszystko zostało już ustalone, pozostało czekać na porozumienie między działaczami. Przypominam sobie nawet pewną rozmowę u pana Stadnickiego, który wyraził wstępną zgodę na transfer. Niestety, jak zapewne się domyślacie, w ostatecznym rozrachunku wyszły z tego nici. Do dziś pamiętam słowa:

- Jeśli cię chcą to niech przyjadą z walizką pieniędzy, a my wtedy kupimy… Kłaka!

Przypomnę, że mówimy o bramkarzu ówczesnej reprezentacji olimpijskiej.


- I Igloopolu Dębica, przynajmniej na tamte czasy.

- Zgadza się.


- No dobrze, wróćmy może na ziemię…

W trzecioligowym Piaście lat dziewięćdziesiątych o bluzę z numerem jeden rywalizował pan z Grzegorzem Zającem i Aleksandrem Planetą.

- I każdemu z nas rywalizacja wychodziła na dobre. Obaj byli dobrymi bramkarzami, trzeba się było mocno starać, by wywalczyć miejsce w bramce.


- A inne oferty? Było coś na rzeczy z Górnikiem Knurów?

- Absolutnie. To tylko plotki.


- Ale nie zaprzeczy pan, że po awansie Lechii Dzierzoniów do II ligi pojawiła się możliwość zmiany klubu? Mówimy o roku 1992.

- Tak rzeczywiście było, ale na przeszkodzie stanęły różne, niekoniecznie zależne ode mnie czynniki.


- O tym za chwilę, bo oprócz pana na radarze Lechii znaleźli się jeszcze Ulatowski i Leśniarek.

- Wszystko się zgadza, ale „Stachu” borykał się z problemami natury zdrowotnej. To właśnie w tym okresie wykryto u niego cukrzycę. A Karol Ulatowski istotnie trafił do Dzierżoniowa.


- A pan miał 24 lata. Dobry wiek na kolejny krok i poważniejsze granie.

- Niby tak, tylko nie wszystko zależało ode mnie. Pamiętajcie, że w tamtych czasach o wszystkim decydowały kluby. Bywało i tak, że 30-letni piłkarze niewiele mogli zrobić, bo działacze nie osiągnęli porozumienia. Poza tym, jeśli mnie pamięć nie myli to do Lechii przyszedł wtedy inny bramkarz z kartą na ręku, co stanowiło jego atut.


- Stoimy na stanowisku, że w rywalizacji z Kubasiewiczem nie byłby pan na przegranej pozycji.

- Tez tak uważam. Powiem więcej, może nawet trochę nieskromnie – uważam, że wygrałbym tę rywalizację! Nie czułem się słabszy od Kubasiewicza, z którym, nawiasem mówiąc, łączą mnie koleżeńskie relacje.


- A czy czuł się pan słabszy od Wodzyńskiego, czy Sadysia?

- Absolutnie. Uważam, że byłem lepszym bramkarzem.


- Zgoda.

- Dawne dzieje. Ale wiecie co? Niedawno wraz z Przemkiem Achremem zastanawialiśmy się, czy poradzilibyśmy sobie w wyższych ligach?


-Pytanie trochę retoryczne, przynajmniej dla nas.

A dla panów?

- Doszliśmy do wniosku, że raczej tak…


- Achrem był urodzonym środkowym pomocnikiem. I kto wie jakby potoczyły się jego dalsze losy, gdyby nie fatalna kontuzja? Pogrom Victorii Świebodzice 11:0 chyba nie kojarzy się panu Przemkowi najlepiej.

- Na pewno, bo fatalny uraz zahamował fajnie zapowiadającą się przygodę z piłką. A co do reszty to oczywiście pełna zgoda, Przemek był kapitalny!


- A pan przy wzroście 176 centymetrów imponował sprawnością!

- To prawda, niedostatki nadrabiałem skocznością i refleksem.


- Próżno teraz szukać bramkarzy o podobnych gabarytach.

- Czasy się zmieniły, bo dziś patrzy się głownie na centymetry. Ale muszę powiedzieć, że podoba mi się bramkarz ze Żmigrodu. Mimo niezbyt imponujących warunków zna się na swym fachu. Fajny chłopak.


- A którego z byłych podopiecznych w Piaście określiłby pan jako „fajnego chłopaka”?

- Dominika Gasińskiego. Był bardzo utalentowany.


- No właśnie. Był…

- To jeden z najlepszych bramkarzy, którzy ostatnich latach pojawili się na Sportowej. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że najlepszy! Niespełniony talent, co mogę powiedzieć więcej?

O Dominika podpytywał też obecny bramkarz Słowianina – Łukasz Malec. Cóż, szkoda…

Dobrze przygotowany Dominik był trudny do pokonania. A jeśli dobrze wszedł w mecz to zwykle bronił jak w transie.

Wiele potrafię zrozumieć, rozumiem, że młodość ma swoje prawa i tak dalej. Ale szkoda tych młodych-zdolnych, bo kilku miejscowych miało szansę osiągnąć trochę więcej, także w ostatnich latach.


- Choćby Ziemek Cichacki.

- Idealny przykład. Ziemek potrafił zejść do boku i uderzyć na bramkę, „pociągnąć grę”, wziąć ciężar na siebie. Niestety, pewne przyzwyczajenia wzięły górę. Ogólnie muszę powiedzieć, że w sezonie 11-12 graliśmy fajną piłkę. Początek był wprawdzie dość ciężki, ale w pewnym momencie złapaliśmy odpowiedni rytm i dalej już poszło. Nasza gra mogła się podobać.


- Ale nie spodobała się działaczom po ledwie dwóch kolejkach rundy wiosennej!

- Dajcie już spokój, naprawdę nie ma o czym mówić. Fakty były takie, że w dwóch pierwszych meczach zdobyliśmy 4 punkty, a zarzucano nam słabą postawę. I żeby było jeszcze śmieszniej, w meczu z Witkowem „goniliśmy” wynik i doprowadziliśmy do remisu ze stanu 2:4! A po końcowym gwizdku usłyszałem zarzuty o … braku zaangażowania!


- Pamięta pan debiut w pierwszym zespole?

- Tak, był to mecz z Pogonią Oleśnica.


- Ten przegrany 1:2 w sezonie 1990/91?

- Chyba tak, bo nie pamiętam dokładnie. Prawdopodobnie chodzi o pierwszy mecz na wiosnę.


- Pierwszy był z Bielawą.

- W takim razie był to mecz kolejny. I na pewno w Oleśnicy, bo przepuściłem tam najgłupszą bramkę w życiu.


- No to słuchamy!

- Nie ma czym się chwalić, bo zachowałem się jak junior. Byłem młody i nieodpowiedzialny, więc jak gdyby nic poszedłem sobie do rogu „szesnastki” i wybiłem piłkę na środek boiska. A po chwili stało się najgorsze, bo w okolicach koła środkowego piłkę przejął zawodnik gospodarzy i zdobył efektowną bramkę!


- Pewnie Jurkiewicz?

- Nie, akurat nie Jurkiewicz. Bramkę zdobył inny piłkarz, który trafił później do Ślęzy Wrocław.


- Michalec?

- Tak, macie rację. Na moje szczęście w środku następnego tygodnia graliśmy pucharowy mecz w Kłodzku, a tam Krzysiu Klein puścił … podobną bramkę! W ten niecodzienny sposób udało mi się utrzymać miejsce w składzie.


- W takim razie czas na przyjemniejsze tematy. Jesienią 1991 nie puścił pan bramki przez osiem kolejnych spotkań!

- Fakt, trochę się tego nazbierało.


- Po meczu ze Śląskiem II Wrocław (3:0) spiker ogłosił przyznanie specjalnej premii w wysokości 200 tysięcy starych złotych.

- Tak było.


(Adam Łydkowski w historii Klubu po dziś dzień)

- I do tego rękawice?

- Nie przypominam sobie.


- Ale czwarte miejsce na koniec sezonu 91/92 odebrano w kategoriach rozczarowania.

- Na pewno, bo jesień kończyliśmy z realnymi szansami na awans.

- Dobrą ma pan pamięć. A sezon wcześniej było podobnie, bo finiszowaliście na zaledwie piątym miejscu. Tymczasem trzeci w tabeli Moto – Jelcz Oława awansował do II ligi po barażach.

- Grali baraże z Jastrzębiem.


- No właśnie. Trochę szkoda, bo okazja byłaby szczególna.

- Tak, gralibyśmy z Jastrzębiem i pewnie nie stalibyśmy na przegranej pozycji. Kto wie, może nawet udałoby się zrewanżować za słynny mecz decydujący o awansie do ekstraklasy?


- Erwin Wojtyłka mawiał, że w Nowej Rudzie wciąż gra się mecz z Jastrzębiem.

- I miał rację, bo mimo pięknej historii życie cały czas idzie do przodu. Nie można żyć w przeświadczeniu, że z racji walki o pierwszą ligę Piastowi „z automatu” zawsze coś się należy.

W Woliborzu piszemy własną historię, co niekoniecznie podoba się pewnym ludziom. Nie wszystkim, ale jednak.

Na nasze nieszczęście w Nowej Rudzie za bardzo żyje się historią. Warto o niej mówić, bo jest to powód do dumy, lecz trzeba umieć spoglądać w przyszłość. Czasy kopalni odeszły w zapomnienie, dziś żyje się inaczej, co przekłada się między innymi na sport.


- Skoro zmieniły się realia to powinniśmy narzekać na Wolibórz, bogatego sponsora, pana i stały progres Słowianina?

- A jednak rozmawiamy w miłej atmosferze.


- Bo patrzymy na pewne zjawiska pod szerszym kątem. Nie trafia do nas retoryka o wiecznie pokrzywdzonym Piaście, niesprzyjających sędziach i tym podobnych.

- Szkoda, że nie można tego powiedzieć o niektórych osobach.


- Chodzi o osoby, które samą obecnością w klubie przez długie lata zniechęcały do uprawiania sportu?

- Dajmy już może spokój… Niech każdy wyciągnie odpowiednie wnioski.


- Czyli wracamy do piłki?

- Tak będzie najlepiej.


- To może poprosimy o przypomnienie jakiegoś udanego meczu? Trochę ich chyba było?

- Jeden z lepszych momentów to mecz w Obrze Kościan. Trochę paradoks, bo przegraliśmy tam aż 0:4.


- Ale obronił pan dwa rzuty karne!

- Między innymi. Broniło mi się bardzo dobrze, kilka razy udało się coś złapać, a może to miejscowi trafiali akurat we mnie? Zachowałem nawet wycinki z tego meczu i kiedyś pokażę wnukom, których póki co nie mam. W tamtych czasach dobrą pracę wykonywała „Trybuna Wałbrzyska”, bo zawsze można było liczyć na obiektywny opis.


- Ogromna w tym zasługa redaktora Skiby.

- Zdecydowanie. Był to pewnego rodzaju wyznacznik, człowiek czekał na te relacje.


- Zapamiętaliśmy jeszcze fragment z innej gazety:

Mocno podkręcony strzał Łukasza Garguły obronił Adam Łydkowski”.

- Czyli wychodzi na to, że broniłem strzały reprezentantów Polski? Dla niektórych pewnie nie do pomyślenia!

Ale wiecie co? Ciągle się zastanawiam, gdzie podziali się młodzi chłopcy dla których Piast był czymś więcej, niż tylko klubem? Ilu zrezygnowało z własnej woli, a ilu na skutek działalności pewnych osób? Ilu wreszcie nie wykorzystało w pełni swego potencjału? Przypomnijcie sobie chociażby Piotra Woźniaka.


- Stoimy na stanowisku, że w ciągu ostatniego ćwierćwiecza „Sarna” zdecydowanie wyróżniał się na tle środkowych pomocników.

Nasza nieśmiało ułożona hierarchia z tego okresu wygląda następująco: Marchewka-Achrem-Woźniak.

- I chyba rzeczywiście nie było lepszych. Co do „Sarny” to na pewno ma czego żałować. Chodziły w końcu słuchy o zainteresowaniu Górnika Polkowice, padały nazwy innych klubów.


- Żeby tylko! A Clearex Chorzów, ówczesna potęga w piłce halowej?

- Sami widzicie. W takiej lidze Piotrek poradziłby sobie bez problemu, przecież był niemalże stworzony do gry w hali!


- Początkiem XXI wieku Woźniak prezentował się jak współcześni pomocnicy: potrafił bronić, konstruować akcje, dyrygować grą i strzelać bramki.

Nie zapominajmy jeszcze o świetnej grze w powietrzu.

- Nic dodać, nic ująć. Grał rewelacyjnie, do czego przyczyniła się służba wojskowa. Po powrocie z Nysy zmężniał, bo to właśnie tam zrobili z niego prawdziwego mężczyznę.


- Nieodżałowany Radziu też grał tu o rok, czy dwa lata za długo. Inna rzecz, że w okresie pracy trenera Mordaka ambicje Piasta sięgały trochę wyżej.

- I zauważcie, że mniej więcej od tego momentu zaczęły się problemy z wychowankami w Piaście! Sprowadzano piłkarzy z innych klubów, a nasi odchodzili w odstawkę.

Oczywiście, niektóre transfery były strzałami w dziesiątkę, bo tak trzeba określić sprowadzenie Juraszka, czy Szydłowskiego. Umówmy się jednak, że to w tym właśnie czasie do gry zrazili się Maciek Misarko, Daniel Ceranka czy Oskar Hupało. Ofiarą nowych porządków stałem się również ja. Tydzień przed rozpoczęciem ligi usłyszałem od Mordaka:

- Nie jesteś tu w ogóle potrzebny!

Problem z Piastem polega na tym, że jest to specyficzny klub. Można go kochać albo nienawidzić. I dobrze wiecie, że z niektórymi ludźmi ciężko dojść do porozumienia.


- Czy Wiktor rokuje na przyszłość?

- Jak najbardziej.


- Domyśla się pan dlaczego pytamy?

- Nie jest zbyt wysoki, to fakt. Niemniej, w kluczowym momencie uratował Piasta, poza tym jest dobrze wyszkolony technicznie. Uważam, że cały czas robi postępy.


- To może wróćmy na chwilę do pańskiej miłości do Piasta, bo przecież kilka razy zdarzało się do Nowej Rudy wracać.

- Odpowiem może w ten sposób – kiedyś byłby to temat zamknięty. Przez długi czas czułem żal i nie wyobrażałem sobie powrotu. Swego czasu mocno namawiał mnie Stasiu Leśniarek, ale po doświadczeniach z Mordakiem nie byłem zainteresowany. Wróciłem dopiero po rozmowie z panem Eugeniuszem Gruszką. Nie potrafiłem mu odmówić, poza tym – pan Gienek zawsze służył mi pomocą. Wracając do klubu chciałem mu najnormalniej w świecie podziękować.

A później bywało różnie, ale wolałbym o tym nie rozmawiać.


- Swoją drogą, zwalnianie trenerów w Piaście to temat do osobnych rozważań. Niektórych zwalniano przez domofon, inni otrzymywali przykre wiadomości przez telefon w okolicach Bożego Narodzenia…

- A wiecie co jest najciekawsze? W takich sytuacjach zawsze padały słowa:

- Wiesz, było głosowanie i było 3:2 za twoim zwolnieniem. Ja głosowałem żebyś został, ale inni (…) ”.

I tak w kółko! Wyobrażacie sobie? Zawsze wynik głosowania był taki sam, zawsze było to słynne 3:2! O zwolnieniu też nie informowano twarzą w twarz, bo i po co?


- Degradacja z trzeciej ligi to najgorszy moment w przygodzie, wróć – karierze?

- Tak. I nie pytajcie o przyczyny, bo sam nie wiem co tak naprawdę zadecydowało. Być może byliśmy źle przygotowani? A może przyczyna tkwiła gdzie indziej? Ciężko mi to zrozumieć, nawet po upływie lat. Dodam tylko, że był to bardzo trudny moment, bo wiosną 1997 nagle wszystko się posypało.


- Trudno myśleć o sukcesie jeśli przegrywa się 0:7 we Wrocławiu.

- To był rzeczywiście najgorszy mecz, ale paradoksalnie - początek wcale nie zwiastował takiego wyniku. Mieliśmy dwie, czy nawet trzy sytuacje do strzelenia bramki, których nie wykorzystaliśmy, a później było niestety coraz gorzej. No i nie zapominajmy, że Ślęza była wtedy naprawdę mocna.


- A u nas grali sami swoi!

- Tak było. Człowiek po prostu tym żył!


- I czekał na rzuty wolne Bogdana Marchewki!

- To prawda. Panowie, co można powiedzieć więcej o Bogdanie? To chyba najlepszy piłkarz w historii tego klubu. I umówmy się, że gdyby nie kontuzja w Bydgoszczy to pewnie odszedłby z Piasta. Sam przecież mówił, że po tym urazie nie grał już normalnym poziomie. Mówiąc żartobliwie, może trochę skorzystałem na tym, że został, bo jest znakomitym kolegą.


- Mówiono, że nie nadaje się na trenera.

- To absurdalne myślenie, bo w tym fachu nie ma żadnej reguły. Wszystko zależy od oczekiwań i charakteru człowieka. Po co wydzierać się w szatni, czy podczas meczu jeśli nie przynosi to efektu?


- A podobno Wolibórz zmontował tak silny skład, że nie potrzebuje trenera?

- Słyszałem i takie opinie. Pozwólcie, że pozostawię je bez komentarza.


- To teraz pańska kontuzja.

- Z powodu urazu ścięgna Achillesa opuściłem rundę wiosenną sezonu 1997/98. Nie grałem przez całą wiosnę.


- Przypomni pan okoliczności?

- Pech dopadł mnie podczas turnieju w Brennej. Graliśmy mecz, który za wszelką cenę należało wygrać, a ja występowałem w polu. W pewnej chwili jeden z rywali umiejętnie mnie przytrzymał, a drugi… skoczył na nogę, niemal z całym impetem! No i stało się najgorsze.

W tym samym czasie podobnych kontuzji doznali Citko i Łapiński, ale było to marne pocieszenie. Chociaż muszę powiedzieć, że dość szybko wróciłem do bramki.

Pauzowałem do września.


- Wszystko się zgadza. Wrócił pan na mecz z Bielawianką, zakończony remisem 3:3. I wprowadzał piłkę do gry … lewą nogą!

- Naprawdę?


- Tak! A mecz był w środku tygodnia.

- Do gry namówił mnie Bogdan, pełniący wtedy funkcję grającego trenera.


- A co się działo rok wcześniej, zaraz po degradacji? Jak zapatrywano się na ewentualny powrót do trzeciej ligi?

- Jeśli dobrze pamiętam to chyba chcieliśmy powalczyć o awans, lecz na przeszkodzie stanęły finanse. I przy okazji ciekawostka - czy wiecie, że okres przygotowawczy do nowego sezonu rozpoczęliśmy jeszcze w maju?!


- Nic nam o tym nie wiadomo. Ale jeśli się zastanowić to może miało to sens, skoro smutny los Piasta był już w zasadzie przesądzony.

- Trenowaliśmy bardzo sumiennie, bo słynną górę Anny odwiedzaliśmy co kilka dni! Okresy przygotowawcze u trenera Brai nigdy nie należały do łatwych, a w tamtym czasie zaczęliśmy przygotowania znacznie wcześniej.

Czego by jednak nie mówić, byliśmy dobrze przygotowani. W czwartej lidze od początku byliśmy w ścisłej czołówce, mieliśmy wręcz rewelacyjną jesień.


- Pan szczególnie. Na przykład w drugiej kolejce podejmowaliśmy Nysę Kłodzko. Po jednym z ataków gości obronił pan strzał głową oddany z odległości… dwóch-trzech metrów, na bramkę od strony dawnej „Sudeckiej”.

- A w ostatniej minucie obroniłem jeszcze groźny strzał z rzutu wolnego. Piłka zmierzała w samo „okno”, ale na szczęście zdążyłem zareagować. I co najważniejsze wygraliśmy z Nysą 2:0.


- Wspomniany Braja wspomina ten okres bardzo dobrze.

- Ale jeśli miałbym być szczery, to akurat jesienią 1997 nie czułem wielkiej radości z grania. Wyglądałem dobrze, ale czułem się przemęczony. Pamiętacie może te stare, ciężkie płotki na Sportowej?


- Ciarki przechodzą na samo wspomnienie…

- No właśnie. W poniedziałki mieliśmy treningi bramkarskie i ustawionych siedem, osiem czy dziesięć płotków.

Powtórzeń też było dużo – pięć, sześć, osiem…

I tak przez cały czas. Nieskromnie mówiąc, nigdy nie miałem problemów ze skocznością, radziłem sobie dobrze nawet ze skokiem tygrysim, ale w tamtym okresie nie czułem przyjemności z piłki.


- Piłka piłką, ale trzeba było jeszcze zajeżdżać do pracy na dole.

- Wstawało się więc wcześnie rano, by zajechać na szóstą. Praca pod ziemią to specyficzne zajęcie, a najbardziej daje się we znaki różnica ciśnień. Zresztą, jeśli mam być szczery to w tym okresie nie potrzebowaliśmy treningów na siłowni, bo mieliśmy własną, choć trochę specyficzną.



- W którym momencie praca w kopalni stała się koniecznością?

- Jeszcze w trzeciej lidze, tuż po spadku. Zmieniły się realia, więc praca stała się koniecznością. Nie miałem z tym większych problemów, bo wcześniejszą grę w rezerwach łączyłem z pracą pod ziemią, ale dla niektórych był to lekki szok.


- Wojtyłka też nie był zadowolony.

- Ale trzeba mu oddać, że fajnie przeprowadził nas przez okres przygotowawczy. Trenowaliśmy trochę inaczej, a mimo to byliśmy dobrze przygotowani.


- Erwin był specyficzny?

- Bardzo.


- A coś więcej?

- Miał swoje przyzwyczajenia, jak każdy trener. Za wiele nie rozmawialiśmy, byłem w końcu młodym chłopakiem, a trener musiał kogoś wystawiać do bramki.


- Za skromnie!

- Czy ja wiem…


- To dla odmiany przytoczmy pewną opinię Przemysława Achrema. I tak, dla przypomnienia – w sezonie 1996/97 opuściliśmy szeregi trzeciej ligi…

- Niestety.


- … innymi słowy, od ćwierć wieku znajdujemy się na peryferiach poważnego grania! W tym kontekście stwierdzenie:

- Od dwudziestu lat zjadamy własny ogon!” nabiera dodatkowego znaczenia. I należałoby dodać, że już od lat dwudziestu pięciu…

- Sami dobrze wiecie, jak to działa. Brakuje sponsora, poza tym, coraz mniej młodych ludzi decyduje się na uprawianie sportu. Brakuje narybku, rzadko zdarza się, by wychodzący z juniorów młody zawodnik był w pełni gotowy do gry w pierwszej drużynie. Nie ma już takich wychowanków, jak Ernest, Pinio, czy Krzysiu Mika.

Piast zawsze słynął z pracy z młodzieżą, z reguły graliśmy swoimi. Pamiętam czasy, gdy jedną grupę tworzyło 40 młodych zawodników! Mało tego!

Na treningach w Słupcu pojawiało się w nawet 80 osób, a niektórych twarzy wręcz nie dało się zapamiętać!

Wobec tego trener Szybka stosował prosta metodę: jeśli nie trafiłeś w bramkę to przebiegałeś 400, lub 800 metrów!

Trochę drastyczne, ale trzeba było kogoś pożegnać.

A teraz brakuje tej młodzieży.


- I pieniędzy, przynajmniej w niektórych klubach…

- Szkoda tylko, że osoby wypominające nam posiadanie sponsora zapominają o kilku ważnych rzeczach. Przypomnę, że i w Piaście nie narzekano swego czasu na brak gotówki, a trenerzy przychodzący z zewnątrz mieli z automatu lepsze warunki od miejscowych.

Wytłumaczcie mi proszę, czym różnią się Karol Ulatowski, Przemysław Achrem czy Bogdan Marchewka od trenerów z innych miast? A to właśnie nowi zwykle otrzymują lepsze warunki i sprowadzają po 5-6 piłkarzy. Z różnym skutkiem.


- Ale każdy z nowych trenerów ma swoją listę życzeń. A według Ernesta Polaka – ostatnimi czasy jakby wyczerpała się formuła z miejscowymi szkoleniowcami.

- Listy życzeń, czy sugestie są czymś absolutnie naturalnym i normalnym. Czasem potrzebny jest efekt „nowej miotły”, a innym razem nie zaszkodzi „wietrzenie szatni”.

Zmierzam do czego innego – nie neguję trenerów z zewnątrz, ale mają oni większy komfort pracy od miejscowych.


- Proszę jeszcze pamiętać, że niełatwo namówić zawodnika do gry, szczególnie w ciężkich dla większości klubów czasach.

- Zdaje sobie sprawę. I dobrze się stało, że przed obecnym sezonem udało się nakłonić kilku nowych, bo bez nich Piast miałby poważny problem. A z zaangażowaniem graczy z zewnątrz też bywało różnie, czasem wystarczyło spojrzeć na mowę ciała, by przekonać się o ich podejściu.


- Wielu narzekało na tak zwany zaciąg wałbrzyski, choć z drugiej strony właśnie dzięki wsparciu byłych graczy Górnika udało się zachować czwartoligowy byt wiosną 2004.

- Tylko, że na tamte czasy byli oni drodzy w utrzymaniu.

Przypominało to trochę dobry okres Kryształu, gdy spora grupa z Wałbrzycha jeździła właśnie do Stronia Śląskiego. Nie neguję zasadności niektórych transferów, choć szkoda, że lekką ręką pozbywano się chłopców związanych z Piastem. Marcin Wacławik, czy Tomek Lisowicz potrafili przecież grać w piłkę.


- Który mecz w roli trenera był najtrudniejszy?

- Chyba mnie trochę podpuszczacie, bo dobrze wiecie o który mecz może chodzić…


- Tylko trochę, bo czuliśmy się tego dnia co najmniej dziwnie.

- To co w takim razie ja mam powiedzieć? Liczyłem się z tym, że wrócę na Sportową, tymczasem stało się to już w pierwszej kolejce! Los bywa przewrotny.

Dopisała pogoda, dopisali kibice. Nie ukrywam, że nie było mi łatwo, bo spędziłem na Sportowej niemal 40 lat. Ale taki już los trenera.


- A jak odniesie się pan do zarzutów o osłabianiu Piasta?

- Nie mam ochoty o tym rozmawiać.


- Nie spodziewaliśmy się innej odpowiedzi, ale próbować warto!

- A może wypadałoby się zastanowić, dlaczego tak się dzieje?

Czy stać Piasta na rezygnację z fachowców pokroju Przemka Achrema? A jak podziękowano za pracę innym osobom związanym z klubem? Czy głoszący podobne opinie pokusili się o głębszą refleksję, czy rachunek sumienia? Przywykłem, że to właśnie ja odpowiadam za taki stan rzeczy, pamiętajcie jednak, że na każdą sytuację warto spojrzeć z dwóch stron. Najłatwiej zrzucić winę na kogoś zapominając o własnej nieudolności.


- Ale ponoć pierwotne ustalenia były inne, szczególnie w kontekście ewentualnych transferów z Nowej Rudy do Woliborza. Rozwiniemy wątek?

- Nie! Łatwo powiedzieć o jedno słowo za dużo, tylko co mi z tego przyjdzie?

Piast zawsze będzie mi bliski, zarówno zielono-biało-czarne barwy, jak i nazwa. I zawsze będę szanował noworudzkich kibiców, szczególnie tych, którzy pamiętają moją grę.

Po co wzajemnie się oskarżać? Nie wszystko wygląda tak, jak wyglądać powinno, ale cóż możemy na to poradzić? Mogę jedynie dodać, że wnioski bywają różne. Nie mam wpływu na to, że niektórzy postrzegają mnie tak, a nie inaczej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz